Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 33

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
Zasady wyznaczają granice. Lecz czy na zawsze i dla każdego? Dziewiąta część opowieści o i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Victoria Escalante, , Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,

Od autora: Świąteczne porządki miewają różne konsekwencje. Jednym zabierają czas na pisanie, a innym… Zobaczcie sami.


Rozdział 33. Wynalazek doktora Wayne’a


W Boże Narodzenie świętowano niemal tak samo, jak w Hiszpanii. Oznaczało to, że już na parę tygodni przed Nochebuena całe pueblo krzątało się przy porządkach i szykowaniu ozdób, na tyle wystawnych, na ile pozwalały na to skromne możliwości małej kalifornijskiej osady. Odmalowywano ściany i okiennice, prano i trzepano z kurzu zasłony i dywany, wyciągano z kufrów pozostałe po poprzednim roku barwne wstążki czy kolorowe papiery, a dzieciaki z pueblo i sierocińca wspólnie ćwiczyły śpiewanie kolęd.

W tym roku świąteczne porządki objęły także garnizon, gdzie de Soto zapędził żołnierzy do sprzątania kolejnych pomieszczeń i odświeżania ścian wapnem. Wysłani na patrole musieli, po powrocie, zająć się porządkowaniem swoich kwater, a alcalde przebąkiwał coś o udekorowaniu bramy i koszar, a przynajmniej werandy przed gabinetem.

Po wymieceniu kwater i stajni przyszła też pora na magazyny i nieoczekiwanie okazało się, że w garnizonowych komórkach i lamusach można odnaleźć zaskakująco wiele rzeczy, które nie miały nic wspólnego z wojskowością. Przechodzący koło bramy mieszkańcy coraz częściej zerkali z zaskoczeniem na widok tego, co zaczynało się piętrzyć na środku dziedzińca. Części wozu, zwoje barwnej tkaniny, połamane meble, dwie balie, kilka rozklekotanych, pustych beczek, worki z piaskiem, pozbawione pary buty, jakieś inne ubrania, tak zszarzałe, że nie sposób było odgadnąć, jaki był ich właściwy kolor, dziwaczna maszyneria pełna sprężyn i dźwigni… Stos rósł i rósł. De Soto zatrzymał przy nim raz i drugi, ze zdegustowaną miną podnosząc i oglądając kolejne rupiecie, zanim zniknął w swoim gabinecie, zostawiając Mendozie zadanie posortowania znalezisk na takie, które można było jeszcze wykorzystać, jak zwoje barwnego jedwabiu i takie, które należało spalić, jako całkowicie nieprzydatne. Nie widział więc, jak sierżant z namysłem ogląda wyciągniętą właśnie spod jedwabiu szkatułkę i jak rusza z nią pod pachą do gospody.

x x x

Don Diego, dobrze, że was zastałem! – postawił na stole przed młodym de la Vegą solidną skrzyneczkę z polerowanego i wywoskowanego drewna.

– Co to jest? – Diego zamknął notatnik. Dwa tygodnie nieobecności w zaowocowały listami urażonych czytelników, którym powinien odpowiedzieć w najbliższym numerze Guardiana.

Alcalde zarządził porządki w magazynach – zaczął wyjaśniać sierżant. – Znaleźliśmy to w kącie i pomyślałem…

– Że będę tym zainteresowany?

– Tak…

Rzeczywiście, znalezisko sierżanta wyglądało interesująco. Wnętrze skrzynki podzielono na dziesięć wysłanych aksamitem przegródek, a w każdej z nich leżała buteleczka z barwnym płynem, mocno zakorkowana i z okręconym dookoła skrawkiem papieru, niczym etykietą. Sprawiało to wrażenie, że w pudełku przechowywane są lekarstwa.

Diego podniósł do światła jedną z fiolek. Potrząsnął, by lepiej przyjrzeć się jej zawartości i odłożył na miejsce.

Jedyne i skuteczne eliksiry doktora Wayne’a – odczytał jeszcze raz napis wypalony na pokrywce. – Nie miałem pojęcia, że zajmował się także chemią.

– Doktor Wayne? – zastanowił się sierżant. – Macie na myśli tego… magika?

– Magika? – Diego zastanowił się przez moment, czy Henry’ego Wayne’a można określić tym słowem, czy też raczej Mendoza ma na myśli sztukmistrza, który odwiedził nieco wcześniej niż doktor i też dał pokaz swoich możliwości, łącznie z próbą uprowadzenia Victorii. – Nie, nie o nim mówiłem. Chodziło mi o tego, który wymyślił latanie…

– Oj… – Mendoza pozieleniał.

Młody de la Vega uśmiechnął się. Sierżant bardzo źle wspominał tamtą przygodę, a godziny spędzone ponad ziemią musiały mu się chyba śnić po nocach. Sam Diego nieraz żałował, że musiał wtedy ratować Wayne’a, a nie mógł, jako de la Vega, zaznajomić się z jego dziełem. Dla zobaczenia ziemi tak, jak muszą ją widzieć ptaki, byłby skłonny zaryzykować kąpiel w oceanie. Ale cóż, wtedy nie mógł wybierać, a potem nie było już najmniejszej szansy, by powtórzyć ten eksperyment.

Jednak to, co właśnie przyniósł mu sierżant, to było coś innego. Gdy Wayne uciekł z pueblo, Diego de la Vega wykupił od Luisa Ramone większość przedmiotów, jakie znajdowały się w porzuconym przez doktora wozie. Chciał odszukać doktora i oddać mu jego własność, ale ten chyba wziął sobie do serca i radę Zorro, co do niebezpieczeństwa, jakim może stać się nauka w rękach tyrana, i pogróżki alcalde, że zostanie rozstrzelany, bo zniknął z okolic Los Angeles nie zostawiając najmniejszego śladu, dokąd się udał. W ten sposób jego dziwaczne instrumenty i zabawki stały się jeszcze jedną ozdobą jaskini Zorro.

Prócz aparatu do zbierania kurzu czy maszynki do obierania jabłek, Diego zdobył wtedy także notatki Wayne’a. Wracał do nich wielokrotnie, zafascynowany sposobem, w jaki ten wędrowny wynalazca zamieniał swoją wiedzę o dźwigniach, przekładniach czy kołach zębatych na konkretne urządzenia. Teraz, patrząc na skrzyneczkę z eliksirami, przypomniał sobie, że niektóre zapiski były poświęcone destylacji i rozdzielaniu rozmaitych frakcji chemicznych. Zasadniczo powielały to, co on sam wiedział, więc nie poświęcił im większej uwagi, ale te fiolki były dowodem, że także w tej dziedzinie doktor przeszedł od teoretycznych rozważań do praktycznych prób. Tylko co chciał osiągnąć? Jego badania mechaniczne przybierały całkiem materialne i sensowne formy.

Na włożonych w przegródki karteczkach wykaligrafowano łacińskie słowa. Veritas, Vis, Potentia, Animus, Horror

– Co to znaczy? – zainteresował się sierżant podnosząc buteleczkę opisaną jako Vis.

– To po łacinie „siła” – wyjaśnił Diego.

Oglądał kolejne fiolki. Amor aeternus, Passionis, Revelatio, Dolor

– O, a to rozumiem. – Mendoza podniósł fiolkę opisaną jako Amor. – To miłość, prawda?

– Tak…

Sierżant zastanowił się przez chwilę.

– Czy to możliwe… – zapytał wreszcie. – Czy to możliwe, by to były eliksiry powodujące uczucia?

Diego oderwał się od oglądania kolejnych buteleczek.

– Obawiam się, że to niemożliwe – odparł. – Nie słyszałem, by komukolwiek udało się sporządzić coś takiego.

– Naprawdę? – rozczarował się Mendoza.

– Naprawdę.

– Ale ten Wayne był prawdziwym czarodziejem! Te jego dziwne rzeczy się sprawdzały! Nie widzieliście, jak wybuchła ta pułapka, którą założył w drzwiach…

– Nie, nie widziałem. – Diego starał się zachować obojętny wyraz twarzy. Doskonale pamiętał tamtą pułapkę, tak samo jak to, że musiał wtedy bardzo szybko myśleć i działać, by ani on, ani sierżant nie padli jej ofiarą. – Tak samo przegapiłem jego latający pojazd…

– Och, to było straszne! – Mendoza znów wstrząsnął się na wspomnienie balonu. – Ale chyba macie rację… Jego eliksiry nie były takie skuteczne. Wydałem całe trzy pesos na środek, który miał przyciągać uwagę kobiet i nic.

– Środek, który miał przyciągać kobiety? – zainteresował się młody de la Vega. – Nie wypróbowaliście go chyba, sierżancie?

– Próbowałem. Nie zadziałał.

– To nie było bezpieczne… Pamiętacie, co kiedyś spotkało alcalde Ramone?

Sierżant spojrzał zaskoczony na swego przyjaciela.

– Nie myślicie chyba, że to by zrobiło ze mną coś takiego? – zapytał.

– Tamten lek miał mu poprawiać jasność myślenia – przypomniał Diego.

– Ale to był tylko zapach… A alcalde kupił tamten lek na targu, a tutaj… Doktor przecież miał takie wspaniałe, mądre rzeczy! Przecież wam też się one podobały!

Widać było, że Mendoza doskonale pamięta, jak dla Luisa Ramone skończyło się zażywanie leku rozjaśniającego umysł. Diego nie dziwił się. Historia o szalonym alcalde stała się już jedną z kalifornijskich legend, opowiadanych po gospodach i hacjendach niemal równie często, jak przygody Zorro.

– Popatrzcie na to. – Diego wyjął jedną z fiolek. – Widzicie, jak to opisał?

Dolor, „ból”. – Sierżant spojrzał przestraszony na młodego de la Vegę. – Ten środek może powodować ból?

– Obawiam się, że tak. Zresztą… – Młody caballero delikatnie rozłożył wyjętą spod buteleczki kartkę. – Doktor Wayne napisał tutaj: „Boleść nie dająca się porównać z niczym, czego można doświadczyć z ręki człowieka czy z działania natury”… Wygląda na to, że nasz doktor w swych badaniach odkrywał nie tylko piękne i przydatne rzeczy, ale i takie niebezpieczne. Lepiej będzie tego nie ruszać, sierżancie. Chętnie je zabiorę i przebadam…

– Co przebadacie, de la Vega? – wtrącił się nagle de Soto. – I co tu robisz, Mendoza? Wydawało mi się, że miałeś nadzorować porządki…

Mendoza poderwał się ze stołka.

Alcalde

– Sierżant zjawił się tu właśnie w sprawie porządków, Ignacio…

Don Ignacio.

Don Ignacio – zgodził się Diego z uśmiechem. – A sierżant znalazł coś, co może być dla mnie interesujące.

– Cóż to takiego?

– Eliksiry wynalazcy, który niegdyś odwiedził Los Angeles. Sądzę, że byłoby warto zrobić ich analizę chemiczną. Skoro ich nazwy są tak specyficzne…

– Eliksiry? – De Soto bezceremonialnie odwrócił szkatułkę w swoją stronę, wyraźnie szykując jakąś kpiącą ripostę. Jednak gdy zobaczył fiolki w wyściełanym pudełku, zamilkł i sam uważnie przyjrzał się napisom.

– Doktor Wayne robił niezwykłe rzeczy, alcalde… – zaczął mówić Mendoza.

– Opowiedzcie mi o tym! – zażądał de Soto. Przyciągnął sobie stołek i usiadł.

– Cóż, to było już jakiś czas temu… – zaczął mówić Diego.

Opowiedział o doktorze i jego niezwykłych urządzeniach, żądaniu Ramone i dwóch nieudanych pułapkach na Zorro, jakie zostały zastawione. Mendoza, ośmielony zachowaniem zwierzchnika, który wydawał się być równie co Diego zafascynowany wynalazkami doktora, przytakiwał słowom młodego de la Vegi i uzupełniał informacjami, których caballero nie mógł posiadać.

Z historii geniusza techniki, który przegrał w konfrontacji z niecierpliwością alcalde wyniknęła druga opowieść, o szaleństwie tegoż alcalde i konsekwencjach przyjmowania nieznanych leków.

– …i to dlatego doktor co tydzień pojawia się na targu, by sprawdzać, co jest sprzedawane jako leki czy zioła – skończył Diego. – To było jedno z nielicznych sensownych zarządzeń Ramone i nadal go przestrzegamy.

– Miło słyszeć, że są jakieś zarządzenia alcalde, które Los Angeles jest w stanie przestrzegać – prychnął de Soto, ale zaraz złagodniał. – Zawsze cię interesowały takie techniczne sztuczki, co, Diego?

– Owszem.

– Skoro twierdzisz, że on był takim praktykiem… – Alcalde jeszcze raz podniósł jedną z fiolek i z namysłem przyjrzał się jej zawartości. – Zatrzymuję to – oświadczył nagle.

– Ale… – Diego nie zdołał ukryć swego rozczarowania. Te eliksiry były chemiczną zagadką, ich analiza, i ponowna lektura notatek doktora mogły go tyle nauczyć…

– Zdaje się, że to część skonfiskowanego majątku doktora, czyż nie? – De Soto z trzaskiem zamknął skrzyneczkę. – Jako taka, powinna się nadal znajdować w pieczy przedstawiciela korony.

– Ależ powiedzieliście… – zaprotestował Mendoza, który musiał dostrzec, jak zawiedziony jest młody de la Vega. – Mieliśmy zniszczyć wszystko z tamtego lamusa…

– To – alcalde klepnął skrzynkę – jest za cenne, by je niszczyć. I za niebezpieczne, by je pozostawić w rękach cywila.

– Pozwolę sobie przypomnieć, don Ignacio – odezwał się Diego – że w naszym pueblo prócz doktora Hernandeza, tylko ja mam wiedzę z zakresu chemii i zajmuję się badaniami naukowymi. Nic nie stoi na przeszkodzie, bym na wasze polecenie zbadał te substancje i przekazał wam wyniki.

Przez chwilę de Soto przyglądał się uważnie swemu dawnemu koledze, nim uśmiechnął się z wyższością.

– Ale ja ci tego nie powierzę, de la Vega. Za dużo moich poleceń już zignorowałeś – oznajmił. – Zajmij się lepiej inspekcją wykopów pod wodociąg. Dwa tygodnie nie interesowało cię, co ludzie tam robią.

Wstał i ze skrzyneczką pod pachą ruszył do drzwi.

– Przepraszam, don Diego… – jęknął Mendoza.

Diego otrząsnął się.

– Nic się nie stało, sierżancie – odparł, usiłując ukryć swe rozczarowanie. – Naprawdę nic się nie stało. Może rzeczywiście będzie lepiej, jeśli tak skrzynka trafi do sejfu alcalde

READ  Konsekwencje, rozdział 4

x x x

– Jesteś pewien, że tak będzie lepiej? – spytała męża Victoria kilka godzin później, gdy już wracali do hacjendy i gdy opowiedział jej o znalezisku.

– Oczywiście, że nie – odparł Diego. – Ale co miałem powiedzieć sierżantowi? Że boję się, by Ignacio nie zaczął eksperymentować z tymi eliksirami i dlatego proszę go, by je dla mnie wykradł?

– No nie… To raczej byłoby niemożliwe – przyznała. – Ale skoro to takie wymyślone środki, jak ten zapach dla Mendozy, to czym się przejmujesz? Czy też żal ci, że nie możesz ich przebadać?

– Żal to jedno. Bardziej martwi mnie to wymyślenie.

– Czemu?

– Jeden z eliksirów był opisany jako Ból

– To brzmi groźnie.

– Tak. W dodatku były jeszcze takie, które nazwał Strach, Odwaga, Objawienie

– Dziwne nazwy.

– Nie, jeśli się pomyśli o niektórych ziołach. – Diego potrząsnął głową. – Indianie używają ich, by właśnie dodać sobie odwagi, czy mieć wizje. Więc nie mogę mieć pewności, czy Wayne tylko zmyślił sobie nazwy, które miały zachęcić przyszłych klientów do kupowania preparatów, czy też odkrył tak działające środki i znalazł sposób, by nadać im trwałą, łatwą w przechowaniu formę. Wiesz przecież, jak bardzo był opętany ideą różnych udogodnień, a takie utrwalenie czegoś zwykle skomplikowanego pasuje do tego, jak myślał. Trudno mi wprawdzie uwierzyć, że istnieje eliksir wiecznej miłości…

– Co takiego? – przerwała mu Victoria.

– Jedna z fiolek była opisana jako Amor aeternus, „Wieczna miłość”. Mogę podejrzewać, że to jest ładnie nazwane oszustwo, ale też z łatwością mogę sobie wyobrazić środek, który wypity sprawi, że ktoś będzie cierpiał. Albo zdradził wszystkie swoje tajemnice.

– Nie…

Diego spojrzał na żonę.

– Akurat ten eliksir bólu został opisany przez Wayne’a tak, jakby on sam doświadczył jego działania. Może być skuteczny.

– Nie wydaje mi się, żeby był aż tak szalony! – zaprotestowała.

– Wayne? Szalony? Nie. Był tylko całym sercem oddany swojej pasji, swoim badaniom. Mógł sprawdzić na sobie, jak działa jego wynalazek, tak jak sprawdzał swoje maszynki.

Doña de la Vega skrzywiła się nieznacznie. Jej mąż chyba tego nie zauważył, bo ciągnął dalej.

– Inny eliksir był opisany jako Revelatio, „Objawienie”. Jeśli działa tak, jak myślę, to de Soto może kogoś nim poczęstować, by dowiedzieć się jego tajemnic…

Victoria zagryzła wargi. Mało kto chciał jeść czy pić w towarzystwie alcalde, ale… Raczej nikt otwarcie nie odmówiłby mu poczęstunku.

– Wystarczy! – przerwała mężowi. – Już rozumiem. Wybierasz się nocą do garnizonu?

– Tak.

x x x

Młody księżyc dopiero co wzeszedł i jego wąski sierp wisiał tuż nad wzgórzami, gdy podjechał do muru na tyłach garnizonu. czekał nieruchomo, gdy jego jeździec stawał na siodle i wdrapywał się na przylegający do muru dach magazynu. Potem ogier odszedł powoli w stronę pobliskiego zaułka. Rosnąca tam jabłoń zrzuciła już prawie wszystkie jabłka, ale jakieś nadpsute niedobitki mogły się jeszcze ukryć wśród opadłych liści pod płotem.

przemknął po dachu. Skulony, by jego sylwetka nie odcinała się zbytnio na tle nieba, i powoli, by chrzęst dachówek pod butami nie zaalarmował nikogo poniżej. Wprawdzie pora była taka, że żołnierze już spali, ale nigdy nie mógł wykluczyć możliwości, że ktoś będzie właśnie cierpiał na bezsenność. Już się zdarzyło, że wpadł na takiego nocnego wędrowca, a podniesiony przez niego alarm obudził cały garnizon.

Zza okiennic kwatery alcalde nie prześwitywały nawet najmniejsze promyki światła, można było więc założyć, że de Soto także zasnął, może nie snem sprawiedliwego, ale na pewno pozbawionego wyrzutów sumienia. Jakby zresztą nie było, chciał dostać się na dach aresztu i tam zeskoczyć niżej. Plan był najprostszy, jaki tylko mógł być. Szkatułka z eliksirami, jak po południu wyjawił mu Mendoza, została zamknięta w sejfie w gabinecie, do którego klucze może i leżały właśnie pod poduszką alcalde, ale miał ich doskonałe kopie. Wejść do gabinetu, wyjąć buteleczki, a na ich miejsce położyć dziesięć innych, wypełnionych zabarwioną wodą. Przygotował je sobie wieczorem, opierając się na tym, co zapamiętał z kolorów fiolek, a napisy na woreczkach, w których je przyniósł, miały zagwarantować, że nie pomyli nazw eliksirów przy dalszym badaniu.

Kalenica magazynu, dach koszar, prochownia i drugi magazyn. Przy kalenicy aresztu szczególnie uważał. Zdążył się już parokrotnie przekonać, że cienkie pokrycie nie tłumi całkowicie jego kroków, więc poruszał się jeszcze wolniej, by pojedyncze trzaski czy szmery nie wzbudziły podejrzeń możliwego obserwatora. Z tego miejsca widział też uchyloną, jak zwykle nocą, bramę, i wartownika tuż za kręgiem światła z pochodni. Uśmiechnął się lekko na ten widok. De Soto nakazał pełniącym nocne warty żołnierzom, by nie wystawali przed bramą, oświetleni, jako doskonały cel dla kogoś kryjącego się w mroku. Jednak, z tego co Zorro wiedział, nikt nie poradził im jeszcze, by nie patrzyli w stronę pochodni. A to sprawiało, że wartownik źle, bardzo źle widział w ciemności. Nie był w stanie zauważyć czarnej sylwetki na tle czarnego nieba, prawie pełzającej po pobliskim dachu.

Zasuwa klapy nad aresztem ustąpiła, jak zwykle, bez najmniejszego szmeru. Zorro, nim ją uniósł, jeszcze raz rozejrzał się dookoła i przylgnął do dachu. Ze swego miejsca miał dobry widok na plac pueblo i właśnie zobaczył, że ktoś zbliża się od strony gościńca. Jeździec, na zmęczonym czy ochwaconym koniu, niemal leżący na jego szyi – to oznaczało kłopoty.

Wartownik poderwał się, gdy przybysz znalazł się w kręgu światła.

Madre de Dios! – usłyszał przestraszony głos Rochy.

Nie zdziwiła go reakcja żołnierza. Jeździec był w mundurze i aż z dachu widział ciemne plamy na jego spodniach. Granatowa kurtka wydawała się w świetle pochodni czarna, ale zacieki na zwykle białym pasie nasuwały myśl, że i ona jest przesiąknięta krwią. Przybysz bardziej zsunął się, niż zsiadł z konia, nogi się pod nim ugięły, i gdyby nie ramiona żołnierza, padłby na ziemię.

Rocha na wpół wniósł, na wpół wciągnął rannego na podwórze. Na dachu skrył się za kalenicą i pospiesznie przepełzł dalej, na odcinek dachu nad gabinetem. W tym miejscu był niewidoczny dla ludzi na podwórzu, a słyszał wystarczająco dobrze, by zgadnąć, co się dzieje. Nie, żeby miał z tym jakiś kłopot. Szeregowy załomotał do drzwi alcalde, najwidoczniej uznając, że tym razem sytuacja wymaga odstępstwa od reguł rangi. De Soto otworzył już po chwili. Przez cienki dach usłyszał moment wcześniej, jak Ignacio zrywa się z przekleństwem z łóżka, ale cokolwiek alcalde miał do powiedzenia o dyscyplinie czy poszanowaniu autorytetu dowódcy, musiało wylecieć mu z głowy na widok rannego. Polecił Rosze wezwanie doktora Hernandeza i obudzenie Sepulvedy, a sam zajął się przybyszem. Musiał położyć go w gabinecie, bo Zorro, mimo zamkniętej klapy, doskonale słyszał pojękiwania, nieskładne słowa i mamrotania rannego. Usłyszał też darcie czy cięcie materiału, gwałtownie wstrzymywany oddech, syknięcia bólu… De Soto musiał pospiesznie opatrywać przybyłego, nie czekając na przyjście doktora. Brzęknięcie szkła, a potem jęk sugerowały, że napoił go brandy, próbując przywrócić mu siły na tyle, by dowiedzieć się, co się wydarzyło.

A ranny mówił. Początkowo bełkotliwie, niezrozumiale, ale alkohol dodał mu na tyle energii, że słowa stały się zrozumiałe także dla podsłuchującego je Zorro. Był kurierem z Santa Paula w drodze do Monterey. Miał dotrzeć do Los Angeles w ciągu dnia, ale wpadł w zasadzkę, ledwie wjechał na El Camino. Postrzelony, zjechał ze szlaku, próbując umknąć, ale napastnicy nie zrezygnowali, ścigając go i nie pozwalając, by się zatrzymał i opatrzył ranę, czy też szukał pomocy w mijanych gospodarstwach. Kiedy wreszcie udało mu się oderwać od pogoni i zmylić tropy, był już na takim pustkowiu, że z trudem orientował się, w którą stronę ma jechać. Wyczerpany upływem krwi, na zmęczonym koniu, starał się przedostać do jakiegokolwiek zamieszkałego miejsca, ale dopiero o zmierzchu dostrzegł zabudowania pueblo, choć nie wiedział już nawet, dokąd dotarł.

Po co go ścigali? Nie wiedział. Wiózł pocztę, zwykłe raporty alcalde Santa Paula dla gubernatora i kilkanaście listów tamtejszych obywateli. Nic niezwykłego, nic drogocennego, co jego zdaniem mogło przyciągnąć uwagę desperados, chyba że mylnie spodziewali się czegoś innego.

To wypytywanie kuriera przerwało ciche pukanie do drzwi. Rocha sprowadził lekarza, a razem z nim do gabinetu zajrzał i Sepulveda. Alcalde pozostawił Hernandezowi dalszą opiekę nad rannym, a sam wyszedł, by porozmawiać z kapralem. Przyczajony na dachu bez zdziwienia wysłuchał wydawanych przez niego rozkazów. O świcie patrol miał ruszyć w stronę Santa Paula, by poszukać tropów napastników, a na razie de Soto nakazywał podwójną wartę. Prócz Sepluvedy obudzili się jeszcze inni żołnierze, na podwórcu rozbrzmiewało coraz więcej głosów i Zorro zorientował się, że nie zanosiło się na to, by w garnizonie szybko zapanował spokój. Co więcej, ktoś mógł przez przypadek zauważyć czekającego w zaułku. Musiał się wycofać.

x x x

W pogrążonej w półmroku jaskini Felipe, drzemiący z głową na stole pomiędzy porozstawianym laboratoryjnym sprzętem, poderwał się nagle, gdy w skalnym tunelu zahałasowały kopyta. wracał.

wszedł do swej stajni prychając z niezadowoleniem. Galopada do Los Angeles i z powrotem to było zbyt mało, by rozpędzić nudę podziemnej stajni, nawet znalezione jabłka nie poprawiły mu nastroju.

był niemal równie sfrustrowany.

– Nie, nie przywiozłem – zaprzeczył odkładając na stół sakwę z przygotowanymi buteleczkami. – Ranny kurier postawił na nogi cały garnizon. Musiałem się wycofać.

Felipe wzruszył ramionami, jakby mówiąc, że jak nie tej nocy, to następnej będzie mógł splądrować sejf alcalde.

– No jasne, że będę mógł – przyznał Diego ściągając koszulę. – Ale już bym nad nimi popracował…

Młody de la Vega był tak rozczarowany swoim niepowodzeniem, że chłopak nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Diego przez moment patrzył na niego zaskoczony, aż wreszcie sam się zaśmiał. Wspólnie oporządzili boks i powędrowali do biblioteki.

Niestety, także kolejna wycieczka skończyła się niepowodzeniem. W ciągu dnia Rojas i Sepulveda poprowadzili patrole na trakt w stronę Santa Paula, by tropić tam desperados, którzy postrzelili kuriera, ale nie znaleźli dosłownie niczego. Za to z ich obecności skorzystał drugi posłaniec i dotarł do Los Angeles bez niebezpiecznych przygód, przywożąc alcalde solidną paczkę listów. Musiały być bardziej niż ważne, bo spędził sporą część nocy na dachu gospody, czekając, aż zgaśnie światło w kwaterze de Soto, nim uznał, że i tym razem nie uda mu się tam dostać bez wzbudzenia alarmu. Jedno, co z tego wynikło dobrego, jak stwierdził z filozoficzną rezygnacją wracając do jaskini, to to, że Ignacio nie miał obecnie czasu na jakieś zwariowane plany odkrywania sekretów Los Angeles za pomocą eliksirów. Za bardzo pochłaniały go bieżące obowiązki.

Następnego dnia koło południa Felipe siedział w gabinecie alcalde rysując kopię mapy okolicy. Dookoła panowała cisza. Żołnierze wyruszyli na kolejny patrol, a de Soto uznał, że podniesie morale swoich ludzi, jadąc tam razem z nimi. Wprawdzie Mendoza został, by pilnować kreślarza, ale korzystając z nieobecności zwierzchnika drzemał na werandzie, zadowalając się tym, że zostawił uchylone drzwi, i nie drgnął nawet, gdy chłopak do nich podszedł.

Felipe wystarczyło jedno spojrzenie na dziedziniec, by się upewnić, że w garnizonie wszyscy są zajęci swoimi sprawami i nikt nie zainteresuje się, co się dzieje w gabinecie. Potem przemknął do sypialni de Soto i sięgnął między poduszki spiętrzone w głowach wielkiego łoża.

Kluczy nie było. Przygryzł wargę. Czyżby pomylił się, twierdząc, że de Soto tak ich pilnuje, że trzyma pod głową, gdy śpi? Ostrożnie odsunął jedną z poduszek. Bez zdziwienia spostrzegł niewielki pistolet. Nabity, jak się zaraz zorientował. Ignacio de Soto poszedł w ślady swego poprzednika i tak jak Luis Ramone sypiał z gotową do strzału bronią pod ręką. Druga poduszka i znowu nic. Felipe skrzywił się. Alcalde mógł się okazać jeszcze bardziej ostrożny, niż zakładali, i nosić klucze przy sobie, a on zostawił kopie w jaskini. Chłopak obejrzał się raz jeszcze na przesłonięte okno, by się upewnić, że nikt nie idzie w stronę kwater, i już bez wahania odsunął wszystkie poduchy. Dopiero wtedy dostrzegł błysk metalu między oparciem łoża a siennikiem. Klucze leżały tam wciśnięte i prawie zakryte rąbkiem prześcieradła.

READ  Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 43

Pospiesznie ułożył wszystkie poduszki na miejscu, starając się, by ich układ wyglądał tak, jak poprzednio. Nie miał pojęcia, kto porządkował co rano sypialnię. Alcalde był dostatecznie pedantyczny i przezorny, by mieć jakiś swój system składania pościeli, który zdradziłby mu, że ktoś ją poruszył.

Teraz Felipe przykląkł przy sejfie. Klucze pasowały idealnie, naoliwiony zamek otworzył się bez najmniejszego trudu, a skrzyneczka z polerowanego drewna leżała na samym wierzchu, pomiędzy woreczkami, co do których chłopak miał pewność, że zawierają pieniądze. Pospiesznie otworzył swoją torbę z przyborami rysownika i zaczął przekładać buteleczki. Jedna ze skrzynki do woreczka, druga z woreczka na miejsce pierwszej. Strach, Ból, Namiętność, Objawienie, Prawda… Zawahał się przy Odwadze i Miłości. Te buteleczki były nieco inne, z ciemniejszego szkła, inaczej zapieczętowane, a na boku miały ślady zaschniętego kleju, jakby oderwano z nich wcześniejsze etykiety.

Etykiety! Felipe znów obejrzał się na drzwi. Nie, to by było za duże ryzyko. Dziesięć świstków, mógł nie zdążyć ich przepisać, nim by ktoś się nie zainteresował, co właściwie robi rysownik w gabinecie alcalde.

Ale Mendoza spał mocno, pochrapywał już nawet, a żołnierze z jego pododdziału nadal siedzieli gdzieś po zakamarkach koszar. Chłopak zdecydował się. Pospiesznie zabrał pięć etykiet i zaczął je przepisywać na odwrocie kartki. Nie musiał odtwarzać wyglądu oryginałów, ważniejsza była ich treść, więc mógł nie bawić się w mozolne kaligrafowanie opisów. Szczęśliwie były też napisane łatwym do zapamiętania, wręcz poetyckim językiem. Pięć, a potem jeszcze pięć… Nie, trzy. Odwaga i Miłość nie miały swoich etykiet. Skończył, po raz ostatni zamknął sejf i przemknął do sypialni de Soto, by wsunąć klucze w szczelinę za siennikiem. Niech alcalde sam ich sobie szuka i wierzy, że się tam zsunęły podczas jego snu, on wraca do swojego podstawowego zadania.

Kończył kreślić narożnik mapy, okolice drogi do San Pedro, gdy na plac w pueblo wjechali wracający z patrolu żołnierze. Ich rozmowy obudziły sierżanta. Mendoza poderwał się z cichym okrzykiem, poprawił kurtkę i w popłochu zajrzał do gabinetu. Widząc chłopaka pochylonego nad płachtą papieru, odetchnął z ulgą, podszedł i poklepał go po ramieniu.

Felipe podskoczył, udając zaskoczenie nieoczekiwanym dotknięciem i obecnością drugiego człowieka.

– Bardzo ładnie narysowałeś. – Sierżant starał się mówić jak najwyraźniej i najwolniej.

Chłopak uśmiechnął się w odpowiedzi. Mendoza zawsze traktował go nie tyle z litością, jak poniektórzy mieszkańcy pueblo, co właśnie sympatią, więc Felipe mógł ścierpieć, że sierżant mówi do niego jak do kilkuletniego, niezbyt bystrego dziecka. Wiedział, że stała za tym prawdziwa troska, by ułatwić mu zrozumienie wypowiedzi.

De Soto wszedł do gabinetu niemal wyrywając drzwi z futryny, z takim impetem.

– Mendoza! – warknął.

Si, mi alcalde?

– Co w pueblo?

– Spokój, mi alcalde

– To widzę! Żadnych posłańców, podróżnych?

– Żadnych, mi alcalde

Alcalde podszedł do biurka. Na moment zatrzymał się, patrząc na rozłożoną na nim mapę okolicy, potem spojrzał na wiszący na ścianie pierwowzór, zaplamiony i gdzieniegdzie poprzecierany na wylot od rysikowych notatek. Poklepał Felipe po ramieniu i wskazał mu drzwi.

Chłopak zgarnął szybko do torby swoje przybory i ruszył do wyjścia. Odszedł zaledwie kilka kroków, gdy odezwał się sierżant.

– Pięknie ją narysował, prawda? Ten chłopiec ma prawdziwy talent.

– I co z tego? – prychnął de Soto. – Konie też mają talent. A tu za umiejętnością kopiowania nie idzie intelekt.

– Mylicie się, alcalde… – zaprotestował Mendoza. – Felipe jest bardzo bystry. Żeby tak wszystko rozumieć, choć się nie słyszy, trzeba być bardzo bystrym.

Felipe, już za drzwiami gabinetu, znieruchomiał. Zdążył już zauważyć, że ostatnio co bardziej zaprzyjaźnieni z de la Vegami caballeros traktują go inaczej, z większą uwagą; zdążył się przyzwyczaić do szorstkiej troski vaqueros; ale nie miał pojęcia, że i sierżant może tak go spostrzegać, jako kogoś bardzo bystrego tylko dlatego, że musi nadrabiać brak słuchu. To było… miłe. Ale zaraz zreflektował się. Opinia niedostrzegalnego kaleki, choć czasem przykra, była dla niego tarczą, osłoną, pozwalała mu pomagać Zorro…

Z odrętwienia wyrwało go prychnięcie de Soto.

– I co z tego? I tak nic nie zdziała. Głuchy i niemy jak tępy pniak… Trzeba być takim wariatem, jak Diego, by kogoś takiego uczyć czegoś więcej niż sprzątania stajni.

– Ale…

– Daj spokój, Mendoza. Chcę, żebyś po sjeście jeszcze raz przepytał vaqueros i innych gości w gospodzie. Może ktoś jednak widział tę bandę spod Santa Paula.

Mendoza ruszył do drzwi, więc Felipe otrząsnął się i odbiegł kilka kroków w bok, by nie nasuwać sierżantowi podejrzeń, co do swej obecności w pobliżu gabinetu. Żołnierz rzeczywiście zauważył go i podszedł, by znów poklepać po ramieniu.

– Chodź ze mną do gospody, Felipe – zaproponował. – Może doña de la Vega da nam coś smacznego.

Felipe posłusznie podążył za nim, jednocześnie zastanawiając się, czy de Soto faktycznie nie zwrócił uwagi na to, co mówił jego podwładny. Nie, żeby się bardzo martwił jego opinią. Diego znosił spokojnie uszczypliwości alcalde, to i on mógł, zwłaszcza że to nie był ktoś, na czyim dobrym zdaniu mu zależało. Jednak de Soto mógł nabrać podejrzeń, zainteresować się, czego może się dowiedzieć chłopak przesiadujący w jego gabinecie, a to już było groźne. Dla Zorro, don Alejandro, Victorii… Dla niego także. Ale na razie to były tylko rozważania, które rozwiały się, kiedy Marisa postawiła przed Felipe miskę smakowicie pachnącej zupy kukurydzianej.

W gospodzie było pustawo, jak zwykle przed sjestą. Marisa przyniosła jeszcze dla sierżanta jego ulubione tamales i zaraz zniknęła za kotarą, zapewne by pomóc Juanicie i Antonii w sprzątaniu kuchni. Byli jeszcze żołnierze z patrolu, ale oni pilnie pochylali się nad swoimi miskami. Pochylali? Felipe zastanowił się na moment. Nie, oni o czymś rozmawiali, właściwie zmawiali się, szepcząc do siebie i oglądając się na pochłoniętego posiłkiem sierżanta. O ile chłopak mógł zauważyć, zależało im na czymś, co miał zrobić Sepulveda. Musiało to być coś… coś niebezpiecznego, uznał Felipe, widząc, jak szeregowcy poszturchują się wzajemnie, zachęcając kaprala, by nie zwlekał i działał.

Udało im się. Domingo wstał i podszedł do kuchennej zasłony. Zapukał grzecznie w ścianę obok, a po chwili rozmowy wrócił do kolegów z dzbankiem wina. Przez moment mężczyźni stłoczyli się, zasłaniając przed chłopcem, co się dzieje na stole, ale zaraz kapral podszedł do sąsiedniego stołu i z namaszczeniem ustawił na nim dzbanek i dwa kubki. Potem ruszył z powrotem do kuchni.

To było coś interesującego. Felipe podparł się na łokciu i cofnął nieco na ławie, by siedzieć bardziej w kącie i być mniej widzialnym świadkiem wydarzeń. Jeśli dobrze odgadł, Sepulveda założył się z kolegami albo zaplanował jakąś psotę. Na razie chłopak nie miał pomysłu, jaki to może być żart, ale zapowiadało się ciekawie.

Nieoczekiwanie drzwi do gospody przesłonił cień i do wnętrza weszła doña Dolores, z ożywieniem omawiająca z de Soto świąteczne dekoracje. Za nimi szedł don Mauricio. Sprawiał wrażenie nieco niezadowolonego, jak zawsze, gdy jego żona rozmawiała z alcalde. Zaraz po wejściu do gospody ruszył do odległego stolika, by przywitać się z siedzącym tam znajomym.

Żołnierze zerwali się karnie z miejsc, ale de Soto, nieco przykurzony po porannej jeździe, nie zwrócił na to uwagi. Zauważył natomiast stojący na pustym stole dzbanek i kubki.

– Ktoś zamawiał wino? – zapytał.

– To dla kaprala Sepulvedy, alcalde! – zameldował Rocha.

De Soto powąchał naczynie

– Dobrze pachnie… – zauważył. Nalał wina do kubka. – Wybaczcie, doña, po tylu godzinach jazdy…

– Wybaczę, jeśli mnie poczęstujecie, Ignacio – roześmiała się Dolores, ignorując męża.

– Zatem… Wasze zdrowie, doña! – Podał jej drugi kubek.

Ze swego miejsca w kącie sali Felipe widział skonsternowane twarze żołnierzy, patrzących, jak alcalde i doña da Silva piją. Sepulveda, przekomarzając się z Juanitą, wyłonił się zza kuchennej kotary i zbladł. De Soto właśnie odstawiał opróżniony kubek.

– A–alcalde… – jęknął przerażony kapral.

– Tak, kapralu? – Ignacio obejrzał się przez ramię.

– T–to wi–wino… – Zwykle pewny siebie Domingo pierwszy raz się jąkał.

Alcalde machnął ręką.

– Och, kapralu, odkupię wam ten dzbanek – oświadczył.

– W tym winie był eliksir…

– Co?!

– Eliksir miłości… – Blady jak ściana Sepulveda wyciągnął przed siebie rękę z pustą buteleczką.

Felipe na moment wstrzymał oddech. Dwie buteleczki z innego szkła! Czyżby to oznaczało, że ktoś przed nim zajrzał do sejfu alcalde?

– O czym on mówi, Ignacio? – zapytała Dolores.

– Znaleźliśmy w jednym z magazynów szkatułkę z dekoktami jakiegoś wędrownego wynalazcy, doktora Wayne’a – wyjaśnił de Soto lekkim tonem. – Jeden z nich był nazwany eliksirem wieczystej miłości. Jak widzę, znalazł się ktoś na tyle zdesperowany, że uwierzył w jego magiczną moc i ukradł mi ten środek… – Obejrzał się na kaprala ze zdegustowaną miną. – Cóż, przekona się, że…

– Ignacio! – Doña da Silva szarpnęła mężczyznę za ramię. – Zatruliśmy się?

– Ależ skąd, to pewnie była tylko zabarwiona… – Alcalde zamarł.

– Czułam dziwny smak w tym winie… – powiedziała Dolores słabym głosem. – A teraz widzę… – Uniosła dłoń do czoła, drugą ręką chwyciła się oparcia krzesła. – Dziwnie się czuję…

– Ja też… – De Soto zachwiał się i stanął szerzej, próbując utrzymać równowagę.

Zebrani w gospodzie poderwali się z miejsc, kiedy doña Dolores z jękiem osunęła się w ramiona alcalde. Ten przytrzymał ją przez moment, ale zaraz ugięły się pod nim nogi i sam upadł. Zza kuchennej zasłony wybiegła zaalarmowana hałasem Juanita.

! – jęknął sierżant. – Kapralu, otruliście ich!

Sepulveda stał jak skamieniały.

– Biegnijcie po don Diego!

Gdy kapral nie zareagował, wpatrując się szeroko otwartymi oczyma w leżących na podłodze, Juanita wymierzyła mu policzek.

– Biegnijcie! Już! – krzyknęła. – Chcecie, by umarli?!

Dopiero to wytrąciło żołnierza z osłupienia. Odwrócił się na pięcie i pognał, roztrącając stojących w drzwiach ludzi.

x x x

Diego dotarł do gospody kilka chwil później. Sepulveda zdążył, biegnąc do biura Guardiana, opamiętać się na tyle, by względnie składnie opowiedzieć, co się wydarzyło, ale i tak był przerażony. Młody de la Vega nie dziwił się. W najlepszym razie alcalde mógł odbić sobie na kapralu nieprzyjemne przeżycie, w najgorszym – żołnierza czekało oskarżenie o trucicielstwo i sąd. Wprawdzie de Soto wypił zaprawione wino tylko przez pomyłkę, bo nie było przeznaczone dla niego, ale szanse, by jakikolwiek magistrado złagodził wyrok, były małe i Sepulveda musiał już widzieć się na szafocie.

Na szczęście okazało się, gdy obaj wpadli do gospody, że de Soto i Dolores nadal żyją. Więcej, alcalde już się obudził i usiadł na ławie, gdzie go położono, trzymając się oburącz za głowę. Dolores leżała na drugiej ławce z głową na kolanach męża, wciąż nieprzytomna, ale oddychała równo i głęboko, jak ktoś pogrążony we śnie.

– C–co… – wymamrotał de Soto, gdy Diego badał jego tętno.

– Spokojnie, Ignacio, spokojnie.

– Dolores! – Alcalde poderwał się gwałtownie, niemal zderzając się z pochylonym nad nim młodym de la Vegą. – Co z doñą Dolores?

– Jest tu obok, Ignacio. Spokojnie…

Diego położył rękę na ramieniu mężczyzny, chcąc go zmusić do pozostania na miejscu, ale de Soto strącił ją i wstał. Zachwiał się zaraz, zatoczył i z łomotem padł na kolana przy doñi da Silva.

READ  Legenda i człowiek Cz IV: Zatrute piękno, rozdział 13

Doña

– Za chwilę powinna oprzytomnieć, tak jak wy, Ignacio. Odpocznijcie jeszcze przez chwilę. – Młody de la Vega uchwycił alcalde pod ramiona, próbując go usadzić na ławce, czy też podtrzymać, ale de Soto nie dał się ruszyć.

– Dziwnie widzę… – powiedział, unosząc dłoń do czoła. – Kręci mi się w głowie…

Dolores jęknęła i zamrugała oczyma. Mauricio pomógł jej usiąść. Doña przetarła dłonią oczy.

– Dziwnie widzę… – powtórzyła słowa alcalde. – Co się stało?

– Wypiliśmy wino z eliksirem miłosnym… – wyjaśnił de Soto.

– Wino… – Dolores potrząsnęła głową.

Diego pochwycił ją za nadgarstek. Miała przyspieszony puls, tak samo, jak de Soto, na policzkach pojawiło się zaczerwienienie, a jej oczy, co zauważył z niepokojem, miały nienaturalnie rozszerzone źrenice. Dolores mrugała, jak gdyby raziło ją światło i wydawała się być rozkojarzona. Tak samo zachowywał się i Ignacio, biel jego włosów i brody ostro kontrastowała z zarumienioną twarzą.

– O jakim eliksirze oni mówią? – wtrącił Mauricio. Objął żonę, by mogła się o niego oprzeć.

– Eliksir Amor aeternus doktora Henry’ego Wayne’a – powiedział Diego. – Domingo…

Przerażony kapral podał mu karteczkę.

– „Miłość od pierwszego wejrzenia, silna, wierna i niezłomna, rozkwita w sercu mężczyzny i kobiety, którzy wspólnie wypiją ten eliksir” – przeczytał Diego. – I jeszcze… „Starczy jedna kropla w napoju, by rozpalić w sercach płomień miłości”.

– Płomień… – powtórzył de Soto. – Ja rzeczywiście czuję płomień…

– Ja także. – Dolores uniosła dłoń do dekoltu. – Moje serce jeszcze nigdy nie biło tak szybko…

– Widzę was okoloną tęczą, doña

– Ja was także…

Diego nie wierzył własnym oczom, podobnie jak pozostali świadkowie. Wydawało się, że Ignacio de Soto i doña Dolores da Silva nie widzą nikogo poza sobą, zarazem zdumieni, przestraszeni i zafascynowani. Alcalde odważył się pierwszy, ujął dłoń kobiety i uniósł do ust.

– Twoje dotknięcie przepaja mnie dreszczem… – szepnęła. – Nigdy jeszcze nie czułam czegoś takiego.

– Twe dłonie płoną… – De Soto sprawiał wrażenie olśnionego. – Są niczym rozpalony węgiel i jedwab zarazem.

– Zdaje mi się, jakbym spadała…

– Jakby świat wirował wokół ciebie…

Mauricio przechylił się i nakrył dłonie żony swoją.

– Wystarczy, alcalde – powiedział chłodno. – To jest moja żona.

De Soto zamrugał, zaskoczony.

– Ale…

– Wracamy do domu, Dolores. – Młody da Silva zmusił kobietę do wstania.

Zachwiała się, ale wsparła na nim i nie protestowała, gdy prowadził ją do wyjścia. De Soto pozostał na kolanach, z wyciągniętą ręką. Dopiero gdy na zewnątrz zaturkotały koła powozu, oprzytomniał i spróbował się podnieść.

Alcalde! – Mendoza podparł zwierzchnika pod ramię.

– Zaprowadźcie… zaprowadźcie mnie do kwatery… – poprosił de Soto. Nie rozkazał, ale właśnie poprosił i już to było niezwykłe.

Gdy alcalde wyszedł, wsparty na ramieniu sierżanta, Diego rozejrzał się po sali i pozostałych w niej ludziach, próbując się upewnić, że to, co się przed chwilą stało, nie było jakimś dziwacznym snem. Jeśli wszystko dobrze zrozumiał, to miał przed sobą dowód, że eliksiry Wayne’a nie były tylko niewinną zabarwioną wodą w buteleczkach.

Juanita nie miała takich wątpliwości. Przemierzyła salę w kilku szybkich krokach, by stanąć przed kapralem.

– Co ty planowałeś? – wysyczała mu w twarz.

Sepulveda milczał, przestraszony. Nie czekała na odpowiedź.

– Co to miało znaczyć? – pytała dalej. – To ja miałam wypić to wino, tak? Miałam się w tobie zakochać?

– To miał być żart… Przecież takie eliksiry nie działają…

– Nie działają? Powiedz to alcalde! – Machnęła ręką w stronę drzwi. – Widziałeś, co się z nim stało!

– Ale nie myślałem, że ty naprawdę…

– Nie?! – Dziewczyna strzepnęła ścierką od naczyń z takim impetem, że zabrzmiało to jak strzał z bicza. – Mam więc nadzieję, że lubisz pić wodę! Bo prócz niej dostaniesz ode mnie tylko ocet!

Odwróciła się i wymaszerowała dumnie do kuchni. Sepulveda rozejrzał się po kolegach, szukając wsparcia, ale go nie znalazł.

– To był od początku głupi pomysł, Domingo – zauważył jeden z szeregowych.

– Mówiłem, że to się nie uda – zawtórował drugi.

– Zostawcie mnie! – warknął kapral i sięgnął po pechowy dzbanek.

– Chwileczkę, kapralu. – Diego przytrzymał go za rękę.

– Co?

– Zostawcie to wino. Chcę je zbadać. Może uda się ustalić, co było w tym eliksirze, że alcalde i doña da Silva tak się zachowują.

Si, señor de la Vega. – Domingo posłusznie cofnął rękę.

Diego wziął dzbanek i ruszył do kuchni.

Señora, możecie przelać to do jakiejś butelki? – poprosił Antonię. – Sam dzbanek umyjcie, i to bardzo starannie.

Kobieta bez słowa przyjęła od niego naczynie. Juanita, która z naburmuszoną miną mieszała w garnku, odwróciła się nagle.

– Wy też wierzycie w taką nagłą miłość, don Diego? – spytała.

– W nagłą? Tak – przyznał młody de la Vega. – Ale nie w taką wywołaną eliksirem. W tym musi być jakaś sztuczka.

– Dlaczego tak sądzicie? Przecież tyle się słyszało o napojach miłosnych! Nawet niedawno czytaliście coś takiego…

– To była opera, sztuka… W teatrze takie rzeczy są możliwe. Ale w życiu? – Potrząsnął powątpiewająco głową. – Zapewne w tym eliksirze było coś, co spowodowało to omdlenie. Do jutra odeśpią to i wszystko wróci do normy – zapewnił.

– Szkoda… – Juanita z żalem spojrzała na właśnie napełnioną przez Antonię butelkę.

x x x

Taką samą pełną wątpliwości minę miał Felipe, gdy Diego postawił flaszkę na stole w laboratorium.

– Tak, Felipe, to wyglądało, jakby ten eliksir zadziałał.

– W gospodzie mówiłeś co innego – zauważyła Victoria.

Diego zerknął na żonę. Doña de la Vega siedziała wygodnie w fotelu, z podnóżkiem pod stopami. Od kilku dni bardzo puchły jej kostki i szybko się męczyła.

– Powiedziałem, że w tym musi być sztuczka – przypomniał. – Ale ich zachowanie…

Felipe kaszlnął. Gdy obejrzeli się na niego, wyszczerzył zęby w łobuzerskim uśmiechu i zaczął gestykulować.

– Tak, Juanita miała rację, to był bardzo zły pomysł na psotę. Kapral wpadł w niezłe tarapaty. Mam nadzieję, że de Soto nie ukarze go zbyt surowo.

Felipe machnął ręką, jakby podkreślając swoje lekceważenie i sygnalizował dalej.

– Kto? Kto? – Diego przez moment nie zrozumiał znaków.

Chłopak przewrócił oczyma, jakby ubolewając nad chwilowym brakiem wyobraźni przyjaciela i właściwych skojarzeń, i jeszcze raz powtórzył sekwencję gestów, dodając do niej nowe.

– Tristan i Izolda? – upewnił się młody de la Vega.

Przytaknięcie.

– Racja, tam też był miłosny napój! I Dolores jest mężatką.

Szeroki uśmiech Felipe i kolejne gesty.

– No nie wiem… – Diego też się zaczął śmiać. – Nie mogę wyobrazić sobie Ignacio śpiącego obok nagiego miecza.

Victoria zorientowała się, o czym mówią. Nie tak dawno znalazła tę opowieść w biblioteczce Diego i przeczytała, na przemian wzdychając nad losem rozdzielonych kochanków i złoszcząc się na głupotę tamtejszego obyczaju, który nakazywał królowi wysłać kogoś w swoim imieniu, by składał małżeńską przysięgę. Tak, stanowczo nie potrafiła wyobrazić sobie alcalde, tego alcalde, w roli wiernego kochanka, który położył w łożu ostrze, by jego ukochana nie złamała małżeńskich ślubów. Przyłączyła się do śmiechu.

Po chwili wesołości Diego nagle spoważniał i sięgnął po butelkę.

– Jeśli to jest taki eliksir – powiedział – to może poszukajmy na niego antidotum, zanim Ignacio i Dolores spotka los tamtych dwojga. Albo Mauricio wpakuje się w tarapaty.

Victoria też spoważniała. Mogła ją bawić myśl o de Soto, zakochanym jak podrostek, ale historia Tristana i Izoldy mówiła głównie o ich cierpieniu. A młody da Silva z pewnością nie był królem Markiem, wyrozumiałym i wybaczającym mimo własnego bólu.

Felipe zamachał ręką i ściągnął serwetkę z przedmiotów leżących dalej na stole. Diego zamarł, zaskoczony.

– Wszystkie?

Potrząśnięcie głową i wskazanie na butelkę.

– Tak, tego już nie było. Kapral nas uprzedził.

Lekkie skrzywienie i dwa palce uniesione w górze.

– Co, dwie buteleczki? Pożyczył sobie jeszcze coś?

Przytaknięcie.

– Cóż, nic na to teraz nie poradzimy. Po tym, co się stało, ktokolwiek ma drugą buteleczkę, będzie bardzo ostrożny w stosowaniu jej zawartości. Szkoda, że nie mamy jeszcze tych opisów.

Triumfalny uśmiech i wyciągnięcie zza woreczków pliku świstków.

– Skopiowałeś etykiety? – W głosie Diego było niedowierzanie.

Prychnięcie, wzruszenie ramionami, znów uśmiech, kolejne gesty. Felipe przecież od dawna wiedział, że rola kopisty-kartografa w garnizonie ma mu umożliwić dowiadywanie się na miejscu, co planuje alcalde. A że powiodło mu się to, co nie udało się Zorro, to chłopak zdawał się świecić własnym światłem.

Diego też musiał o tym pomyśleć, bo na moment uścisnął ramię wychowanka.

– Co by bez ciebie zrobił… – mruknął, tylko na poły retorycznie.

Felipe żartobliwie szturchnął go w bok. Diego uchylił się od kuksańca i zmierzwił chłopakowi włosy. Potem spoważniał.

– Być może po raz kolejny uratowałeś nam wszystkim skórę, Felipe – powiedział. – Skoro te eliksiry są faktycznie skuteczne, mogliśmy być w niezłych tarapatach. Ale to, dzięki tobie, już za nami. Teraz musimy jeszcze tylko wyjaśnić to, co zaszło. Bierzmy się do roboty!

Felipe przytaknął i zaczął rozstawiać kolejne kolby.


CDN.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 32Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 34 >>

Author

No tags for this post.

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

mahjong

slot gacor hari ini

slot bet 200 perak

situs judi bola

bonus new member

spaceman

slot deposit qris

slot gates of olympus

https://sanjeevanimultispecialityhospitalpune.com/

garansi kekalahan

starlight princess slot

slot bet 100 perak

slot gacor

https://ceriabetgacor.com/

https://ceriabetonline.com/

ceriabet online

slot bet 200

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

slot bet 200

situs slot bet 200

https://mayanorion.com/wp-content/slot-demo/

judi bola terpercaya