Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 32

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
Zasady wyznaczają granice. Lecz czy na zawsze i dla każdego? Dziewiąta część opowieści o i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, de la Vega, Escalante, Felipe, Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,

Od autora: Kto by pomyślał, że jeden rozdział może zająć tyle czasu? Przepraszam wszystkich czekających za zwłokę. I dziękuję Ariance – za sprawdzenie i parę uwag.


Rozdział 32. Sprawiedliwość


W tydzień po wyjeździe magistrado, w hacjendzie Flor zjawił się posłaniec od don Alejandro. Przywiózł Diego listy i po ich lekturze młody de la Vega musiał pilnie porozmawiać z kilkoma osobami w Santa Barbara. Z Meksyku, poprzez Monterey, docierały coraz gorsze wieści i caballeros zaczynali się martwić o rynki zbytu na wino, skóry czy bydło. W tej sytuacji don skorzystał z obecności syna w innym pueblo, by ustalić z miejscowymi hodowcami kilka posunięć, które mogły zabezpieczyć przyszłoroczną sprzedaż. Diego jako pierwszego miał odwiedzić Rafaela, ale nie zastał go w domu i teraz liczył, że jego kuzyn będzie w gospodzie, gdzie ostatnio spędzał coraz więcej czasu, naradzając się i planując. Potem młody de la Vega chciał zajrzeć jeszcze do misji, by przekazać tam przeorowi list od padre Beniteza. Jednak wszystko, co planował, wywietrzało mu z głowy, gdy mijając uchyloną bramę garnizonu zobaczył na dziedzińcu żołnierzy wynoszących deski i belki.

Dla kogoś, kto zetknął się z Luisem Ramone, nie było zagadką, co zostanie z nich zbudowane. Dziesięć dni wcześniej królewski magistrado, Linares, skazał doñę Josefinę d’Ybarda na śmierć. Jej brat natychmiast zwrócił się do gubernatora z prośbą o łaskę, choć widać było, że czyni to bardziej z poczucia obowiązku wobec siostry, niż z potrzeby serca, tak samo, jak kilka chwil wcześniej przysiągł przed sądem, że to ona była autorem listów, i na dowód tego przedłożył kilka innych pism sporządzonych jej ręką. Ramirez nie zaprotestował. Dołączył tylko do listu rodzeństwa d’Ybarda swój, opisujący wszystkie wydarzenia, a magistrado dodał i swoje pismo. Kurier do gubernatora wyruszył jeszcze tego samego dnia. Zmieniając konie w mijanych pueblach miał szansę dotrzeć do Monterey szybciej niż dyliżans i równie szybko wrócić z odpowiedzią. Wszyscy w Santa Barbara czekali na jego powrót, a teraz to oczekiwanie dobiegło końca. Gubernator nie oszczędził życia siostry don Eusebio.

Alcalde otworzył drzwi do swego gabinetu, ledwie Diego zapukał.

– To wy? – spytał z jakimś dziwnym zaskoczeniem. Ciemny surdut, w jaki był ubrany, był dodatkowym potwierdzeniem.

– Ja. – Diego przez moment nie rozumiał pytania. – Spodziewaliście się… – urwał, nagle rozumiejąc, kogo oczekiwał alcalde. – Don Eusebio jeszcze nie wie?

– Nie. – Ramirez cofnął się o krok, odsłaniając przed swym gościem wnętrze biura. Młody de la Vega już właściwie nie potrzebował widoku koperty z przełamaną lakową pieczęcią wśród papierów na biurku, by mieć pewność, że przyszedł list od gubernatora. – Właśnie go wezwałem, by razem przekazać doñi d’Ybarda złe wieści. A wy skąd wiecie?

– Zobaczyłem dziedziniec. – Diego gestem głowy wskazał na pracujących ludzi.

– Mogłem się tego domyślić. – Alcalde także spojrzał na żołnierzy.

Coś w ponurym tonie alcalde zastanowiło Diego.

– Czy spodziewaliście się innej, ? – zapytał ostrożnie.

Ramirez pokręcił głową.

– Nie, tym niemniej… – znów urwał. Chciał coś powiedzieć, ale wartujący przy bramie żołnierz zamknął nagle jej skrzydło, obrócił się i pobiegł przez dziedzinie.

Alcalde, alcalde! – zawołał, by zwrócić na siebie uwagę. – Don Eusebio idzie, alcalde – zameldował, gdy znalazł się przy wejściu.

Gracias. – Mężczyzna spojrzał na młodego caballero. – Don Diego, nie możemy dłużej rozmawiać. Don Eusebio wolałby nie mieć świadków.

Zamknął drzwi.

Młody de la Vega przez chwilę stał w miejscu, nim odwrócił się i powoli ruszył do bramy. Po drodze minął żołnierzy układających belki w kwadrat, wyznaczający miejsce, gdzie niebawem stanie szafot.

x x x

Następnego dnia po południu w hacjendzie Pereirów panowała podczas sjesty większa niż zwykle cisza.

Diego krążył po salonie, na poły bezmyślnie wertując to kartki książki, to pozostawione na fortepianie nuty. Wolałby, żeby była przy nim Victoria. Chciałby usiąść koło niej, nawet nie rozmawiać, ale po prostu patrzyć, jak mozoli się nad haftem czy szyciem, i dzięki temu zapomnieć, choć na chwilę, o wszystkim, co zobaczył niecałą godzinę wcześniej. Ale jego żona zamknęła się wraz z Flor w gabinecie, towarzysząc jej przy porządkowaniu biurka, i nie mógł im przeszkadzać. Nie, kiedy Pereira mogła chcieć porozmawiać z przyjaciółką o czymś dla niej ważnym i bez mężczyzny w pobliżu.

Flor uparła się, że pojedzie do garnizonu. Rozprawę zniosła zaskakująco dobrze, na pytania sędziego odpowiadała z lodowatym spokojem, uważnie obserwując doñę d’Ybarda, i rozpłakała się dopiero po powrocie do hacjendy. Spotkanie z prześladowcą podczas sądowej rozprawy, powszechnie potępianym, uwięzionym i otoczonym strażą, okazało się dla niej taką samą ulgą jak wcześniejsze odkrycie, że prześladujące ją listy są prawdziwe. Teraz jednak zależało jej, by zobaczyć egzekucję, jakby chciała się ostatecznie upewnić się, co do losu Josefiny. Mimo nalegań Juana nie odwracała wzroku od szafotu i dopiero gdy trzasnęła zapadnia, ukryła twarz w ramieniu towarzysza. Vaquero stał jak skamieniały, bojąc się poruszyć czy objąć señoritę.

Jeśli zaś szło o samego Juana, to Checa chciał zaraz po powrocie zaszyć się wraz z Diego gdzieś na uboczu hacjendy i tam spróbować walką przepędzić z myśli obrazy i obawy. Bladość i zaciśnięte usta byłego żołnierza aż nadto jasno świadczyły, że widok szafotu przypomniał mu koniec służby w Los Angeles. Ale obowiązki wzywały. Gdy wrócili, czekał już na nich Ernesto i Juan tylko zabrał ze stajni świeżego wierzchowca, nim ruszył wraz ze starszym vaquero na pastwiska.

Tak wiec Checa był poza domem, towarzyszyła Flor, a Diego nadaremnie szukał sobie zajęcia, kiedy Ramirez przysłał do hacjendy żołnierza z ustną prośbą, by młody de la Vega zjawił się w jego gabinecie.

Niemal o milę od Santa Barbara Diego usłyszał bicie klasztornego dzwonu, a gdy wyjechał zza zakrętu drogi i zobaczył zabudowania pueblo, dostrzegł też grupę ludzi zebraną na cmentarzu. Niewątpliwie był to pogrzeb doñi Josefiny. Upewnił się w tym, mijając półotwartą bramę garnizonu. Żołnierze na dziedzińcu rozbierali już szafot.

Ramirez otworzył mu drzwi swego biura bez słowa i wskazał fotel, a sam przeszedł do stołu, gdzie stała karafka z brandy. Zaczął nalewać alkohol, ale widząc przeczące potrząśniecie głowy młodego caballero, napełnił tylko jedną szklaneczkę. Wypił ją duszkiem i odetchnął.

– Chcieliście mnie widzieć, Ramirez – powiedział Diego po dłuższej chwili, gdy nie zanosiło się na to, że alcalde przemówi. Stał przy oknie, wpatrzony w to, co się działo na dziedzińcu.

– Tak. Chciałem z wami o czymś porozmawiać.

Alcalde wrócił do swego biurka i przesunął w bok stojące tam krzesło, tak by nic nie oddzielało go od caballero, gdy usiadł. Nadal miał na sobie ciemny, uroczysty surdut, a Diego ze swego miejsca widział wyraźnie linie i bruzdy na policzkach starszego mężczyzny. Ślady zmęczenia, jakich nie było poprzedniego dnia.

– Doktor Corrando wyjechał przedwczoraj – oświadczył. – Niewątpliwie doszedł do wniosku, że nie ma szans, by tu dalej praktykować.

– Będziecie go szukać?

– Nie. Nie wiem, w którą stronę się skierował, a w obecnej sytuacji, przy zagrożeniu desperados i rewolucjonistami, nie mogę odciągać żołnierzy od ochrony pueblo i wysyłać ich w pogoń za jednym człowiekiem. Zwłaszcza, gdy nie stanowi on dla nikogo zagrożenia.

Diego z westchnieniem oparł się w fotelu. Nie martwił się o los Corrando. Doktor był dość sprytny, by zrozumieć, gdzie nie jest mile widziany i zapewne szybko ułoży sobie życie w innym zakątku Kalifornii. Miał jednak pewność, że to nie z tego powodu Ramirez prosił go o przyjazd.

– Co się stało, ? – zapytał cicho. – Nie wierzę, że wzywaliście mnie tylko po to, by oznajmić, że Santa Barbara jest teraz zdane na felczera z misji.

Ramirez dłuższy czas milczał. Wreszcie podniósł z biurka kartę papieru. Pieczęcie i ozdobne pismo nie pozostawiały wątpliwości, że to list z Monterey. Alcalde obrócił go w dłoniach, jakby się nad czymś zastanawiając.

– Jest coś, o czym muszę z wami porozmawiać, zanim wy także wyjedziecie – powiedział w końcu. – Bo wyjeżdżacie, nieprawdaż?

– Tak. Już za długo jesteśmy poza domem. Wprawdzie dzięki temu omówiłem tutaj kilka kwestii, o które prosił mnie ojciec, ale za to moje sprawy, w Los Angeles… – Diego skrzywił się mimowolnie. – Gazeta i szkoła wymagają mojego osobistego nadzoru. Może nie doszło tam do katastrofy, ale na pewno widać, że je zaniedbywałem przez ostatnie dni.

– Rozumiem. – Ramirez poprawił się w fotelu. – Więc nie będę wam zajmował za wiele czasu. Chciałem tylko powiedzieć, że chwilami zazdroszczę waszemu pueblo.

– Zazdrościcie? – zdziwił się Diego. – Czego, jeśli można wiedzieć?

– Że macie tego Zorro. Że on zdejmuje z waszego alcalde ciężar decyzji.

– Nie sądzę, by można było tak powiedzieć. Tu wyrok wydał magistrado, a gubernator go potwierdził. To w niczym nie przypomina tego, co czasem działo się w Los Angeles.

– Wiem, wiem. – Alcalde machnął ręką. – Słyszałem wasze opowieści wystarczająco często. Nie chciałem przez to powiedzieć, że spodziewałbym się ratunku dla tej kobiety. Choć właściwie… – urwał. – Przeczytajcie to, don Diego – wręczył młodemu caballero list. – To powinno wam coś niecoś wyjaśnić.

Diego widział dostatecznie dużo listów z Monterey, by wiedzieć, co trzyma w rękach, ale lektura nieprzyjemnie go zaskoczyła. Gubernator w ostrych słowach nie tylko nakazywał alcalde natychmiastową egzekucję skazanej, ale i przypominał mu o obowiązującym w kolonii stanie wyjątkowym i dekrecie dającym uprawnienia do ferowania wyroków. To, że pozwolono doñi d’Ybarda odwołać się do jego łaski, uznał za niedociągnięcie, próbę przerzucenia odpowiedzialności na rezydującego w Monterey przedstawiciela króla i słabość tego konkretnego alcalde, który nie pamiętał, jakie są jego obowiązki. Jednak dla Diego jeszcze ważniejsze było to, czym uzasadniono potwierdzenie wyroku. Piszący list, gubernator czy jeden z jego sekretarzy, nie ukrywał, że w wyroku wydanym na doñę Josefinę dostrzega doskonałą okazję, by przypomnieć coraz bardziej niespokojnej i buntowniczej Kalifornii nie tylko to, że podlega hiszpańskiemu prawu, ale też że nadal stanowi część hiszpańskiej Korony i nikt tu mieszkający nie może sądzić, że za oceanem schroni się przed odpowiedzialnością za to, w czym brał udział w Europie. A alcalde, każdy alcalde i w każdym pueblo, miał o tym pamiętać i przypominać mieszkańcom, komu winni są lojalność.

READ  Legenda i człowiek Cz V: Doskonały plan, rozdział 34

I tak właśnie rodzeństwo d’Ybarda dogoniła przeszłość, przed którą uciekli z Hiszpanii do odległej Kalifornii. Don Eusebio miał poważne powody, by zamieszkać w małej hacjendzie w ustronnym pueblo, a jego siostra – by przedstawiać się nazwiskiem brata. Jednak teraz ktoś w Monterey, może nawet sam gubernator, odgadł już, czyją była żoną i po czyjej stronie stał jej mąż podczas wojny na Półwyspie. List stawiał sprawę bardziej niż jasno. Trucicielka, której najbliżsi należeli do afrancesados, nie miała szans, by darowano jej życie.

Caballero przerwał lekturę.

– Gdyby Josefina nie była… – zaczął.

– Nie wiem – odparł szorstko Ramirez. – Być może szykowałbym teraz dla niej eskortę do więzienia w Monterey. Ale czytajcie dalej – polecił.

– Konfiskata? – Diego potrząsnął głową z niedowierzaniem.

Tego się nie spodziewał. Gubernator nie tylko odrzucił prośby doñi Josefiny i jej brata, ale i rozszerzył wyrok. Ona miała umrzeć, a on… List nakazywał alcalde natychmiastową konfiskatę całego majątku ruchomego i nieruchomego hacjendy. Gubernator nie wskazał, czy jej właściciel ma zostać uwięziony, czy nie, ale samo to przemilczenie było symptomatyczne. Być może don Eusebio d’Ybarda nie miał się stać bezimiennym żebrakiem, który zostanie przepędzony z Santa Barbara i zdany tylko na miłosierdzie ludzi, ale raczej zaprotestować przeciwko takiej grabieży i dać tym samym pretekst do uwięzienia.

Młody de la Vega raz jeszcze potrząsnął głową. Don Eusebio nie sprawiał wrażenia człowieka, który będzie protestował. Do czasu egzekucji Diego widział go tylko raz, ale nie mógł nie zauważyć, jak bardzo ten mężczyzna był złamany postępkiem swojej siostry. Sprawiał wrażenie, jakby postarzał się przez te dziesięć dni bardziej niż zapewne przez ostatnie dziesięć lat i nie sposób było nie zrozumieć dlaczego. Josefina mogła być arogancką sekutnicą i bezwzględną morderczynią, dla której ważniejsza była jej własna wygoda niż życie innych, ale była jego siostrą. Zeznawał przeciw niej, bo tak nakazywał mu honor, ale nie mógł się jej wyrzec. Wytrwał też do końca i pożegnał się z siostrą przed samym szafotem. Chyba właśnie to sprawiło, że ludzie z Santa Barbara uszanowali jego cierpienie. Może gdzieś na obrzeżach tłumu plotkowano o rodzinie d’Ybarda i patrzono na egzekucję z satysfakcją, jak na ponure widowisko, ale nikt nie krzyknął jakiegoś wyzwiska czy drwiny i nikt nie zwrócił się do doña d’Ybarda inaczej, niż ze szczerym współczuciem

Karanie tego człowieka za winę siostry było rażącą niesprawiedliwością.

– Czy powiedzieliście don Eusebio także o tym liście? – zapytał Diego.

– Tak. Musiałem mu go pokazać. Choćby po to, by zrozumiał, czemu jego błagania zostały odrzucone i nie popełnił jakiegoś szaleństwa.

– Więc wiedział… – Młody de la Vega potrząsnął głową, przypominając sobie poszarzałą twarz mężczyzny. – Czy wy…? – zaczął pytać i urwał.

– Chcecie mi coś powiedzieć, don Diego? – spytał Ramirez.

– Co zamierzacie zrobić, alcalde? – spytał caballero. Gwałtowniej, niż zamierzał i ostrzejszym tonem, niż by chciał, ale nie potrafił się powstrzymać. Odetchnął, próbując się opanować. – Nie rozumiem, czemu… – zaczął mówić i urwał. Znów odetchnął głęboko, zmuszając się do spokoju i mówił dalej. – To znaczy, rozumiem. Ten nakaz, to skazanie don Eusebio, to jest tylko pretekst. – Już otwarcie zacisnął pięści. – To jest tylko po to, by przypomnieć ludziom, i wam, alcalde, że wciąż musicie się liczyć z Monterey.

Ramirez przytaknął w milczeniu. Przechylił się na swoim krześle, uważnie wpatrując w twarz młodego caballero.

– Więc co, wedle was, powinienem zrobić? – zapytał. – Skoro gubernator tym listem przypomniał mi też, gdzie jest moje miejsce?

Diego zagryzł wargi. Wiedział, co by się stało w Los Angeles. De Soto czy Ramone z radością rzuciliby się na hacjendę, nawet bez polecenia gubernatora, licząc na to, że przy tak pospiesznej konfiskacie nikt nie zdoła dojść do tego, jaka była jej rzeczywista wartość i że jako przedstawiciele króla zdołają dla siebie sporo uszczknąć, jeśli nie zagarnąć całość wykorzystując prawne kruczki. Ale utrzymałby żołnierzy z dala od hacjendy i jej właściciela przez wystarczająco długi czas, by caballeros, z don na czele, zorganizowali jej wykup i wyprawili don Eusebio poza granice Los Angeles bezpiecznie i z pełną kiesą. Zapewne nie byłoby to zbyt praworządne myślenie i działanie, ale Diego miał dziwną pewność, że jego ojcu nie spodobałby się taki wyrok jak ten. Starszy z de la Vegów nigdy nie miał dobrego zdania o władzach w Monterey, wystarczyło wspomnieć choćby jego spotkanie z Frescasem. Co zaś ważniejsze, don Alejandro, tak jak pozostali, był daleko od napoleońskiego zamieszania. Dla nich oskarżenie o przynależność do afrancesados nie miało takiego znaczenia jak dla ludzi, którzy dopiero co przybyli z Półwyspu. Caballeros pomogliby donowi d’Ybarda ze względu na niego samego, nie oglądając się na jego przeszłość. Wprawdzie może nie zebraliby od razu sumy równej pełnej wartości ziemi i bydła, ale z całą pewnością w ostatecznym rozrachunku w ręce alcalde nie wpadłoby nic więcej poza samą ziemią i pustymi zabudowaniami.

Ale tak sprawy potoczyłyby się w buntowniczym Los Angeles, a tu było spokojne Santa Barbara. I Matteo Ramirez jako alcalde, nie Ignacio de Soto, czy tym bardziej Luis Ramone. Troskliwy, dbający o pueblo i jego mieszkańców Ramirez, któremu w tymże pueblo powszechnie ufano. On nie nakazałby konfiskaty domu człowieka, którego jedyną winą było bycie bratem swej siostry. Nie wtedy, kiedy wina tej siostry była tylko pretekstem do wymierzenia kary za błąd popełniony po drugiej stronie oceanu. Jednak tenże Ramirez przestrzegał prawa w taki sposób, w jaki nigdy nie byli zdolni tamci dwaj alcalde. Nagle wzmianka, że Ramirez zazdrości Los Angeles istnienia Zorro, nabrała nowego znaczenia. Być może była to prośba o rozwiązanie dylematu, ale to by oznaczało…

Alcalde wciąż nie odrywał wzroku od twarzy swego rozmówcy, w napięciu oczekując na jego odpowiedź i Diego wiedział, że musi zdecydować.

– Nie zapominajcie, , że jestem z Los Angeles – odpowiedział w końcu cicho, usiłując brzmieć wciąż jak Diego, nie Zorro. – Nawet przedstawiciel króla nie może karać niewinnego.

Ramirez odetchnął głęboko. Jego twarz rozjaśniła się dziwnie melancholijnym uśmiechem.

– Więc chcecie powiedzieć, że mogę się spodziewać z waszej strony jedynie niezbyt praworządnej rady? – spytał. – Tego po was oczekiwałem – przyznał nagle. – Jesteście lojalni wobec ludzi, nie Korony.

Diego przytaknął w milczeniu.

Wydawało się, że jakby tym potwierdzeniem ulżył alcalde. Ramirez poprawił się na krześle i sięgnął znów po brandy.

– Spodziewałem się po was takiej odpowiedzi – powtórzył, nalewając szklaneczkę. – Może będzie wam lżej na sercu, jeśli dowiecie się, że nie mogę już skonfiskować hacjendy. Don Eusebio zdążył ją sprzedać, zanim przyszedł list od gubernatora, i to nie jednemu nabywcy. De Saavedra i kilku innych caballeros, wśród nich wasz kuzyn, złożyło się, by wykupić ziemię i stada. Nawet gdybym chciał, nie mogę im niczego odebrać. Wprawdzie ktoś bardzo praworządny – Ramirez skrzywił się lekko – mógłby powiedzieć, że powinienem przejąć to, co don d’Ybarda od nich otrzymał, ale o tym gubernator nie wspomniał, a ja zamierzam być w tej kwestii bardzo dokładny. Zresztą don Eusebio wyjeżdża stąd jeszcze dzisiaj, jeśli już nie odjechał. I może was też zainteresuje, że Paloma jedzie razem z nim. Chciał co prawda zwrócić jej słowo, ale się nie zgodziła.

Młody de la Vega odetchnął. To było najlepsze rozwiązanie, podobne do tego, jak załatwiono by sprawy w Los Angeles. Don Eusebio dostał szansę, by jeszcze raz zacząć nowe życie, gdzieś daleko i bez złych wspomnień.

Pozostały jednak konsekwencje, jakie może ponieść Ramirez.

– Ryzykujecie.

– Mniej, niż się wam wydaje. Nie wiem, jakie wieści docierają do Los Angeles, ale tutaj mamy dość dobre informacje. – Ramirez na moment zapatrzył się w okno. – W Kalifornii jest coraz więcej ludzi zwących się rewolucjonistami. Już nie tylko desperados, ale i regularnych oddziałów. Mówią, że nawet w wojsku nasilają się dezercje, szczególnie wśród oddziałów bliżej Meksyku.

– Sądzicie, że to wystarczy, by gubernator przeoczył waszą niesubordynację?

Alcalde znów uśmiechnął się lekko, nadal z pewnym smutkiem.

– Zaryzykuję. Moim pierwszym obowiązkiem jest ochrona tego pueblo, don Diego. Bezpieczeństwa i spokoju ludzi, którzy tu mieszkają. – W jego głosie było zdecydowanie, dziwnie kontrastujące ze zmęczeniem, które odbijało się na twarzy mężczyzny. – Co więcej, gdybym był posłuszny rozkazom gubernatora, mógłbym sprowokować tu zamieszki. A nawet jeśli nie, to tą konfiskatą przekonałbym tutejszych caballeros, że poparcie dla rewolucjonistów i ich idei nie jest takim złym pomysłem. Szczególnie, kiedy władze w Monterey tak lekceważą sobie mieszkańców. To zaś, jak się pewnie domyślacie, utrudniłoby mi wykonywanie obowiązków i pogorszyło sytuację w pueblo i okolicy. W najgorszym razie miałbym tu za jakiś czas otwarty bunt, w najlepszym świadomość, że nie wykonam swoich zadań, bo ludzie w Santa Barbara stali się moimi wrogami.

– Tego nie trudno się domyślić. I ze względu na was, mam nadzieję, że to przekona gubernatora.

– Nie wątpię. Rozumiem – oczy Ramireza zwęziły się lekko, gdy obserwował spokojną twarz swego gościa – że nie przeraża was świadomość, że tym samym rzeczywiście buntuję się przeciwko królewskiej władzy? Występuję przeciwko temu, co powinno być moim obowiązkiem?

READ  Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 4

– Przeszło mi to przez myśl – przyznał Diego. – Ale jak sami powiedzieliście, pierwszeństwo mają mieszkańcy Santa Barbara, ich spokój i bezpieczeństwo.

– Tak – zgodził się alcalde. – Tak sądziłem, że to zrozumiecie.

Przez chwilę panowało milczenie. Ramirez wpatrywał się w trzymaną w ręce szklaneczkę, jakby w złotobrązowych kroplach na jej dnie mógł wyczytać coś o przyszłości Santa Barbara czy wręcz całej Kalifornii. Wreszcie odetchnął.

– Muszę was o coś zapytać, don Diego.

– Tak?

– Jak bardzo jesteście skłonni mi zaufać?

Diego zastanowił się przez moment, obserwując zmęczoną twarz starszego mężczyzny.

– Już wam zaufałem, Ramirez – odpowiedział.

– To prawda – przyznał alcalde. – Gdy wspomnę, jak odnosiliście się do mnie podczas naszego pierwszego spotkania… Ale teraz chodzi mi o zaufanie w kwestiach życia i śmierci, don Diego.

– Jak mam to rozumieć? – Młody de la Vega przechylił się lekko w swym fotelu, wpatrując się w twarz alc alde równie uważnie, co Ramirez w jego moment wcześniej.

– Powiedziałem wam przed chwilą, iż sądziłem, że zrozumiecie moją decyzję w sprawie tego nakazu konfiskaty – odpowiedział alcalde powoli. – Zrozumiecie, bo wy sami tak zdecydowaliście, nieprawdaż?

– Wybaczcie, ale nadal nie rozumiem.

– Los Angeles. Jego mieszkańcy. Ich spokój i bezpieczeństwo, nie tylko przed bandami desperados, ale i przed człowiekiem, którego mianowano tam alcalde. Domyślacie się, o czym mówię?

– Nie, alcalde. – Diego oparł dłonie na kolanach, by się nie zdradzić, jak bardzo jest zaniepokojony. Ta rozmowa zbliżała się do bardzo drażliwego tematu. Zmusił się, by nie spojrzeć w bok, na drzwi do gabinetu czy okno, nie szukać dróg ucieczki.

Ramirez uśmiechnął się nagle, ale jego oczy pozostawały czujne.

– To znaczy, że doskonale wiem, co ogłosił ten wasz de Soto na temat pomagania banicie. I że jeśli kiedyś waszemu przyjacielowi w masce powinie się noga, a to, nie zaprzeczycie, może się zdarzyć za każdym razem, gdy przybywa na wasze wezwanie, to może się wtedy zdarzyć, że wasza współpraca wyjdzie na jaw. Jesteście tego świadomi? Podejrzewam, że tak.

Diego milczał. Po dłuższej chwili, widząc, że nie ma się co spodziewać odpowiedzi, alcalde pokręcił lekko głową.

– Powiedziałem wam, że możecie mi zaufać, don Diego – powiedział z nieskrywanym wyrzutem. – Posłuchajcie. Obserwowałem was przez ostatnie dni. Widziałem, jak tropicie prześladowcę Flor, jak znajdujecie ślady i wyciągacie wnioski. Nie mam wątpliwości, że jesteście znacznie bardziej skłonni do działania i zdecydowani, niż usiłujecie się przedstawić. Nie przeczę, udajecie dobrze, ale czasem o tym zapominacie i pokazujecie swoją prawdziwą naturę. Jesteście urodzonym przywódcą, przyzwyczajonym do tego, że bierzecie sprawy we własne ręce i sami je rozstrzygacie. To, że nie nosicie szpady i tak otwarcie twierdzicie, że nie umiecie się nią posługiwać, to może i jest przejawem waszego ekscentryzmu, tak samo jak te oficjalnie głoszone naukowe fascynacje, ale ja widzę w tym raczej dowód waszej przezorności. Mam bowiem nieprzyjemną pewność, że przy takim człowieku, jakim był ten wasz Ramone, a teraz jest de Soto, ktoś taki jak wy, inteligentny i wykształcony znacznie lepiej niż inni, z naturalną skłonnością do przewodzenia, wpadłby szybko w tarapaty. Bardzo poważne tarapaty. Czy tak jest? Czy też mi zaprzeczycie?

– Tak jest – odparł Diego ostrożnie.

– Dlatego powiedziałem wam, że z całą pewnością rozumiecie, jak to jest przedłożyć bezpieczeństwo ludzi nad własne. I dlatego teraz proszę o wasze zaufanie. Wystarczająco długo już ryzykowaliście, wspomagając tego waszego Zorro, nieprawdaż?

– Skąd…?

Ramirez uśmiechnął się nieznacznie, jakby reakcja caballero potwierdziła jego podejrzenia.

– Zapomnieliście, że go widziałem? W Los Angeles i tutaj? Przyznam, ze nawet podejrzewałem, że to jeden z was, wy czy Juan, jeździł w czarnej masce. A kiedy poznałem was bliżej, nie trudno było mi się domyślić, czemu ten banita tak długo unika schwytania. Doskonały koń, kosztowny strój i broń… To nie jest tylko jeden wprawny szermierz, skłonny do narażania własnego życia w obronie innych. pomaga ktoś zamożny i zarazem ktoś o bystrym umyśle. Ktoś, kto planuje jego akcje, tak, jak to widziałem przy tych fałszerzach Delgado. Teraz, kiedy wiem, jak potraficie działać, widzę, że wtedy to wyście kontrolowali sytuację. Zorro tylko odwracał uwagę i uspokajał sierżanta. Współpracujecie z nim, nieprawdaż? Wy i zapewne też wasz ojciec?

– Chyba wiecie, że bym się wam do czegoś takiego nie przyznał. – Diego zmusił się do porozumiewawczego uśmiechu.

– Nie oczekuję tego. – Ramirez też się uśmiechnął. – Choć dziwię się nieco, że nie wezwaliście waszego przyjaciela w masce, by pomógł señoricie Pereira.

– Powiedzieliście kiedyś Juanowi, że nie chcecie tu, w Santa Barbara – przypomniał Diego. Wstał, dając do zrozumienia, że chciałby skończyć tę rozmowę.

Alcalde też się podniósł.

– W takim razie jeszcze bardziej doceniam wasze dotychczasowe zaufanie, don Diego – odpowiedział. – Nie będę więcej nalegał.

Wyciągnął rękę.

– Dziękuję – powiedział.

Młody de la Vega bez wahania odwzajemnił uścisk. Ramirez znów uśmiechnął się porozumiewawczo.

– Tu jesteście i będziecie bezpieczni – stwierdził cicho. – A tak między nami, jak dobrzy jesteście, tak naprawdę, w szpadzie? – zapytał, zniżając poufale głos. – Rozumiem, że dla waszego bezpieczeństwa to powinno pozostać sekretem, ale możecie mi się przyznać.

– Słabszy, niż bym chciał – odparł Diego bez wahania. – Nie odważyłbym się stanąć do pojedynku z Juanem. Nie mam szans, by z nim wygrać.

Ramirez przez chwilę jeszcze wpatrywał się w swego gościa, jakby próbując odgadnąć, na ile Diego go zwodzi, ale młody de la Vega mówił prawdę. Checa nauczył się od wszystkiego, co ten mógł mu przekazać, każdej sztuczki i uniku. Gdy teraz ćwiczyli, starcia nie kończyły się remisem. Juan nie męczył się tak szybko i nie odczuwał tego znużenia, które odbierało atakom Diego szybkość i pewność. Gdy ich pojedynki trwały dłużej, wygrywał samą wytrwałością, a młody de la Vega wiedział, że tak już pozostanie.

x x x

poprawiła się na poduszkach. Czekała już tylko na męża, by położył się obok i by mogli przespać razem tę ostatnią noc pod dachem Flor. Jednak on nie sprawiał wrażenia, że chce już iść spać. Krążył po pokoju, przekładając ostatnie niespakowane drobiazgi umywalni czy stole. Znała to. Diego chciał o czymś z nią porozmawiać.

Liczyła, że się szybko zdecyduje. Planowali wyjechać wczesnym rankiem, tak, by mogli wraca do domu bez pośpiechu, robiąc postoje tyle razy, ile będzie potrzebowała, by droga nie znużyła jej tak bardzo, jak dwa tygodnie wcześniej. Ale nieważne, jak bardzo chciała wypocząć przed podróżą, chciała też wiedzieć, co dręczy Diego. Jej mąż coś przed nią ukrywał. Nie chodziło tu tylko o śmierć doñi Josefiny, choć wiedziała, że gdyby to było możliwe, Diego nie zbliżyłby się tego dnia do pueblo. Nie, to coś wydarzyło się potem, kiedy z jakiegoś powodu Ramirez poprosił, by młody de la Vega zjawił się w garnizonie. Pojechał i wrócił, ale widziała, że właśnie wtedy coś się stało czy czegoś się dowiedział. Nie chciał jej odpowiedzieć, gdy spytała i miała nadzieję, że teraz, gdy mogą porozmawiać sami, powie, co mu leżało na sercu.

Diego w końcu podszedł.

– Vi… – zaczął. – Czy mogłabyś zostać tu dłużej? Przynajmniej do narodzin dziecka? – zapytał.

Wyprostowała się.

– Nie ma mowy! – prychnęła. – Muszę wracać do Los Angeles. Im szybciej, tym lepiej.

– Dlaczego? – Diego usiadł na brzegu łóżka.

Wyglądał na zmęczonego i wychyliła się do przodu, by go dotknąć.

– Bo im dłużej tu jestem, tym trudniejsza będzie dla mnie podróż powrotna, Diego. Rosita uprzedzała mnie, że będzie mi się trudno poruszać, i przekonuję się, że miała rację. – poprawiła się na poduszkach, mimochodem gładząc dłonią krzywiznę brzucha. – Za kilkanaście dni, może parę tygodni, mogę nie być w stanie przebyć tej drogi.

– Więc tym lepiej by było, gdybyś tu została. Flor…

– Flor nie czuje się najlepiej. Nie jest tak załamana, jak po śmierci ojca, nabrała pewności siebie, jeśli idzie o prowadzenie hacjendy, ale Josefina osiągnęła jedno. Odebrała jej niemal cały ten spokój, jaki udało się jej odzyskać przez ostatni rok.

– Więc tym bardziej przyda się jej twoje towarzystwo, Vi.

Pereira znów budziła się z krzykiem z dręczących ją koszmarów. Mogła w dzień czuć się pewnie, uśmiechać się do swoich gości czy Juana, zarządzać hacjendą i snuć plany na przyszłość, ale gdy przychodziła noc, przeżyte przerażenie powracało do niej w snach. A czasem i na jawie, gdy dłonie dziewczyny zaczynały drżeć, jakby wbrew jej woli.

– Nie, Diego. Nie mogę – wyjaśniła Victoria – obciążać teraz jej, a tym bardziej Consueli, opieką nad brzemienną kobietą. Nieważne, jak mile jestem tu widziana.

Jej mąż przytaknął ruchem głowy, pogrążony w myślach.

– A co by było, Vi – zaproponował ostrożnie – gdybyś zamieszkała u Rafaela?

– Chyba oszalałeś! – prychnęła. A potem zamyśliła się nad jego słowami. – Diego… Czemu zależy ci na tym, bym tu pozostała?

– Nie oszalałem – odparł sucho. – Tu byłabyś bezpieczna i pod dobrą opieką.

– Dobrą? – Znów poprawiła się na poduszkach. – Nie, Diego. Bardziej ufam Rosicie niż tutejszej akuszerce czy temu felczerowi z misji, który teraz pełni tutaj rolę lekarza.

– Mogę przywozić tutaj Rositę – odpowiedział. – Powinna się na to zgodzić. Miałabyś opiekę. I jeszcze sprowadziłbym Antonię, byś wiedziała, co się dzieje w gospodzie, jeśli się o to martwisz.

READ  Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 20

musiała przyznać mu rację, przynajmniej co do gospody. Martwiła się. Źle się czuła, będąc w Santa Barbara i nie mając wpływu na to, co się tam działo. Mogła zaglądać do Antonii i dziewcząt raz na kilka dni, ale wtedy była w hacjendzie de la Vegów i w razie potrzeby mogła się szybko zjawić, dopilnować. Tu była zbyt daleko. Teraz jeszcze zbliżało się Navidad, a potem Nowy Rok. Tygodnie przed świętem i zaraz po nim były najbardziej pracowitym czasem w gospodzie. Diego doskonale o tym wiedział.

Przyjrzała się uważnie mężowi. Siedział ze spuszczoną głową, wpatrując się w oparte na kolanach dłonie.

– Zależy ci na tym, bym tu została – odezwała się ostrożnie, ciszej, by nikt przypadkowy przechodząc korytarzem nie usłyszał, o czym rozmawiają.

Obrócił się w jej stronę.

– Tak – przyznał. – Byłabyś tu bezpieczna – powtórzył. – Ramirez by cię chronił – dorzucił.

Potrząsnęła głową. Diego spojrzał na nią przelotnie i znów wrócił do wpatrywania się we własne ręce, jakby chciał je zmusić do pozostania w bezruchu.

– Sama powiedziałaś, że za kilka tygodni nie będziesz w stanie podróżować – odezwał się po chwili. – Jeśli coś się zdarzy… – urwał. Zawahał się, ale mówił dalej. – Nie będziesz mogła tu szybko przyjechać w razie potrzeby.

zacisnęła dłonie na okryciu. Nie pomyślała o tym. Nie wzięła tego pod uwagę. Jeśli coś się stanie… Nie zdoła uciec przed alcalde. Już nie może wsiąść na konia. Więcej, niebawem nie będzie w stanie przejechać w powozie dalej niż te dwie mile dzielące pueblo od hacjendy de la Vegów. Nie bez graniczącego z pewnością ryzyka, że przyspieszy narodziny dziecka. A to mogło oznaczać śmierć i jej, i jego.

– A ty? – zapytała w końcu męża.

– Byłbym w Los Angeles, jak zwykle.

– I co? Przyjeżdżałbyś co tydzień?

– Czemu nie? Powiedziałbym w pueblo, że nie możesz już podróżować. Nikt by się temu nie dziwił.

Potrząsnęła głową. Rozumiała już, co Diego chciał osiągnąć. Gdyby została tu, w Santa Barbara, miałby pewność, że byłaby rzeczywiście bezpieczna, ona i dziecko. De Soto nie miał tu żadnej władzy i rzeczywiście Ramirez nie pozwoliłby mu jej tknąć, czy była żoną Zorro czy nie. Don czy musieliby może walczyć o swoje życie, ale ją by to ominęło. A gdyby… Gdyby stało się najgorsze, Diego miałby pewność, że ona i dziecko przeżyją.

wstrząsnęła się na samą myśl. Przez jakiś czas nie myślała o strachach i obawach, jakie dręczyły ją na początku ciąży, ale to nie oznaczało, że całkiem o nich zapomniała. Znów pogładziła się po brzuchu, bo dziecko wyczuło jej niepokój i poruszyło się gwałtownie. Nie powinna, nie mogła ryzykować jego życiem, ale…

– Nie, Diego – zmusiła się, by mówić spokojnie. – Nie zostanę tutaj.

Otwierał już usta, by zaprotestować, ale uniosła dłoń i zmilczał.

– Nie chodzi mi o gospodę, ale o ciebie – wyjaśniła. – Nie chcę odliczać dni do twoich wizyt i martwić się tym, co się dzieje u nas, w domu. Nie wiedzieć, czy zjawisz się o świcie i wślizgniesz się przez okno do mojego pokoju, cuchnąc końskim potem, czy też Ramirez postawi żołnierzy dookoła hacjendy, by de Soto nie porwał żony Zorro, a ludzie zaczną na mój widok ściszać głos, bym nie posłyszała złych wieści i by nie zagroziło to dziecku!

– Nic mi się nie stanie, Vi! – zaprotestował.

– To czemu chcesz, bym się tu ukryła?

Zacisnął usta na moment, odwrócił od niej wzrok.

– Nie okłamuj mnie, Zorro, proszę. Nie wiem, co się dziś stało w pueblo, o czym rozmawiałeś z Ramirezem, ale rozumiem, że chcesz mnie ochronić, mnie i dziecko. Tylko, że to się nie uda. Nie w ten sposób.

– Vi, proszę… – Diego ujął ją za dłonie. – Będę spokojniejszy.

– Ale ja na pewno nie. Zapomniałeś już? Nie wolno martwić kobiety w ciąży. – Uśmiechnęła się z przymusem. – Zresztą i tak musiałabym w końcu wrócić do Los Angeles – powiedziała cicho. – Gdy dziecko się urodzi, nie będzie powodu, bym pozostawała poza domem. Nie bez wzbudzenia podejrzeń.

Diego uśmiechnął się w odpowiedzi, ale jego uśmiech też był wymuszony.

– Masz rację. Plotkom nie byłoby końca – przyznał. – Ale nic by nam nie zrobiły, obrócilibyśmy je na swoją korzyść.

– Naprawdę? Jesteś tego pewien? – spytała ostro. Poczuła pod palcami, jak Diego mimowolnie zaciska dłonie. – Nawet teraz twoje tłumaczenia, że nie mogę już podróżować, mogą niektórym nie wystarczyć. Jeśli nie wróciłabym z dzieckiem…

Odwrócił wzrok i wiedziała, że trafiła. Musiały już dotrzeć do niego echa plotek, które kiedyś rozpuszczała Dolores, o niej i Zorro, i które z taką ochotą podchwycił de Soto. Gdyby teraz została w Santa Barbara, wielu w Los Angeles uznałoby, że młody de la Vega wreszcie się opamiętał i odesłał gdzieś niewierną żonę i noszonego przez nią bastarda. To zaś mogło przesądzić o jej losie. Takie pomówienia de Soto uznałby z radością za pretekst do uznania jej za wspólniczkę Zorro. Musiałaby wtedy albo porzucić gospodę i Los Angeles albo znalazłaby się w śmiertelnym niebezpieczeństwie próbując wrócić do domu. I nie tylko oan byłaby zagrożona. Diego, nie, Zorro, z pewnością by ją ratował i sam naraziłby się na kule… Albo na inną pułapkę alcalde, bo ten niewątpliwie użyłby też jej domniemanej niewierności jako broni przeciwko Diego.

Wstrząsnęła się na samą myśl o tym, co by się mogło wydarzyć.

– Pamiętasz nasz pobyt w Monterey? – przypomniała mężowi, próbując odwrócić jego i swoją uwagę od rozważań, co taka pogłoska oznaczałaby dla nich obojga. – Jak ciężko znosiliśmy oboje to, że jesteśmy z daleka od domu? Może będę tu bezpieczna przed alcalde, ale zadręczałabym się myślami, co się dzieje, czy tobie nic nie zagraża.

Przyciągnęła Diego bliżej, by ją objął.

– Nie potrafię być spokojna, gdy cię nie ma, Zorro – szepnęła mu nad uchem. – Nie potrafię czekać na wieści.

– Będziesz musiała – odszepnął. – Gdy dziecko się urodzi…

– Będę w hacjendzie, w domu. Będziesz przy mnie prawie cały czas, a gdy gdzieś się oddalisz, będę miała wiadomości z pueblo od twojego ojca, Felipe, Antonii, Marii czy Pablo. Tu byłabym za daleko, za długo bym czekała.

Objął ją ciaśniej.

– Boję się, Vi – szepnął. – Tak bardzo się chwilami boję, że coś ci się stanie.

– Nic mi się nie stanie. Obronisz mnie. Pamiętasz? To się nam nie zdarzy. Obiecałeś mi to, Zorro, a ty dotrzymujesz obietnic.

Poczuła, jak się wzdryga. Mimowolnie, jakby przypomniało mu się coś złego.

– Co się stało? – spytała.

Potrząsnął głową.

– Nic, nic…

– Zorro… – napomniała.

Milczał. Przytulił ją tylko mocniej, aż niemal nie mogła oddychać w tym uścisku, jakby upewniając się, że nic jej już nie zagraża.


CDN.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 31Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 33 >>

Author

No tags for this post.

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

mahjong

slot gacor hari ini

situs judi bola

bonus new member

spaceman

slot deposit qris

slot gates of olympus

https://sanjeevanimultispecialityhospitalpune.com/

garansi kekalahan

starlight princess slot

slot bet 100 perak

slot gacor

https://ceriabetgacor.com/

https://ceriabetonline.com/

ceriabet online

slot bet 200

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

slot bet 200

situs slot bet 200

https://mayanorion.com/wp-content/slot-demo/

judi bola terpercaya