Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 35

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World Zorro 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
Zasady wyznaczają granice. Lecz czy na zawsze i dla każdego? Dziewiąta część opowieści o Zorro i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, de la Vega, Victoria Escalante, Felipe, , Jamie Mendoza,

Od autora: Znów muszę przeprosić za zwłokę. Niestety, liczne obowiązki nie sprzyjają pisaniu rozdziałów tak szybko, jak bym chciała i jak planowałam.


Rozdział 35. Skutki oszustwa


Diego wystarczyło jedno spojrzenie, by nabrać pewności, że miał za sobą ciężką noc. siedział na swoim miejscu w tym samym ubraniu co wieczorem, wymiętym teraz i poplamionym na torsie resztkami kolacji, bez halsztuka pod szyją, a za to z szeroko rozpiętym kołnierzem. Był nieogolony, a pod białawą szczeciną zarostu można było dostrzec siniec obejmujący policzek i szczękę, widomy znak, że don Mauricio potrafił naprawdę solidnie uderzyć.

– Co się stało, don Ignacio? – Młody de la Vega odsunął stołek, by usiąść.

De Soto skrzywił się boleśnie na samo szurnięcie i spojrzał wrogo na przybysza. Nie odpowiedział, tylko raz jeszcze zamieszał zawartość stojącej przed nim miski. Sprawiał wrażenie jeszcze bardziej żałosnego niż parę dni temu po nieprzespanej nocy pod działaniem eliksiru.

Diego potrząsnął głową i wstał, tym razem uważając, by nadmiernie nie hałasować. Była dla niego jasne, że Ignacio próbował ratować się winem czy brandy przed tym, co uważał za eliksir bólu, a teraz musiał to odcierpieć. Szczęśliwie w tej chwili w gospodzie nie było jeszcze tłoku, panowała cisza i względny chłód. Gdyby goście byli bardziej liczni, zapewne de Soto nie zniósłby gwaru rozmów i albo uciekł do swego gabinetu, albo doszłoby do awantury.

Po dłuższej chwili młody de la Vega wrócił z kuchni i postawił przed cierpiącym alcalde kubek płynu.

– Wypijcie to, don Ignacio – powiedział miękko.

– Co… Co to jest?

– Lekarstwo.

De Soto łypnął na niego ponuro, ale upił łyk. Skrzywił się i otrząsnął.

– Co to jest, do licha?! – warknął i znów skrzywił się boleśnie, jakby sam dźwięk słów go ranił.

– Kora wierzby i parę innych ziół. – Diego opadł na stołek. – Przyniosą wam ulgę.

Alcalde popatrzył na niego podejrzliwie i odstawił kubek.

– Skąd to wiesz, de la Vega? – burknął. – Ty w życiu nie byłeś pijany, niewiniątko! Święty Diego od książek!

– Zapomnieliście, kto w Madrycie mieszkał ze mną u jednej gospodyni?

Mina de Soto wskazywała, że nie pamięta i nie bardzo ma ochotę sobie przypominać, więc młody de la Vega znów się uśmiechnął.

– Severino Matos, pamiętacie go, don Ignacio?

Ignacio ściągnął brwi w namyśle i nagle spojrzał na Diego z zaskoczeniem.

– Nie wiedziałem, że razem mieszkaliście! – Ożywił się nagle. – Skoro jemu to pomagało… – Już bez wahania wychylił kubek do dna i wstrząsnął się.

Dios, co za paskudztwo. – Oparł głowę na dłoniach. – To szybko działa? – zerknął na dawnego kolegę.

– To zależy od pijącego. Dla Severino to było bardzo szybko. – Napar z mieszanki kory wierzbowej i ziół łagodzących dolegliwości żołądkowe był własnym pomysłem Diego. Nie widział powodu, by zdradzać de Soto, że Severino, syn zamożnej kupieckiej rodziny, co prawda wynajmował kwaterę w tym samym domu, ale nigdy nie przychodził do niego po lekarstwo na skutki nadużycia wina. Młody Matos korzystał bowiem nie tylko ze swej pełnej sakiewki, ale i cieszył się wyjątkowo mocną głową. Jedno i drugie sprawiało, że był wysoko ceniony wśród takich jak Ignacio studentów madryckiego uniwersytetu, lubiących wesoły tryb życia, ale mających przy tym puste kieszenie.

Dios… – powtórzył de Soto. Wplótł palce we włosy, jakby chcąc tym gestem złagodzić bolesne pulsowanie w skroniach. – Podoba ci się, że możesz robić za samarytanina, co, de la Vega? – odezwał się kwaśnym tonem. – Czy raczej nadal dbasz o swój obiekt badań?

– Szczerze mówiąc…

– To się dowiedz, że wczoraj wcale nie zapijałem żalu, że nie mogę mieć kobiety, którą kocham! – warknął Ignacio. Wyprostował się i oparł o ścianę. – Auć! – Jęknął i znów przycisnął dłonie do skroni.

– Nie mogę powiedzieć, że taka myśl nie przeszła mi przez głowę – powiedział Diego spokojnie. – Nie bylibyście pierwszymi, którzy w ten sposób chcieli uleczyć złamane serce.

– Zostałem podstępnie otruty! – odpalił alcalde. – Ja… – Urwał i znów z jękiem oparł głowę na rękach.

Diego czekał cierpliwie w milczeniu. Po dłuższej chwili de Soto przemówił znowu.

– Oddam ci tę skrzynkę, de la Vega, skoro ci tak na tym zależało! Może powinienem ją spalić, ale chcę wiedzieć, jakie są tam jeszcze trucizny. Zbadasz to dla mnie, rozumiesz?

– To będzie dla mnie przyjemność, don Ignacio.

– Tak, ty i twoja chemia. Uwielbiasz takie zagadki, co? – De Soto nie podnosił głowy, wpatrując się w wyszorowane do białości deski stołu. – Powinienem był dać ci ją od razu, zanim ten dureń kapral się do tego dobrał. On i Mendoza! Ubzdurali sobie, że zdobędą odwagę i miłość!

Młody de la Vega tylko uniósł brwi w zdumieniu. Alcalde wyjaśnił mu właśnie, kto i jak podmienił w skrzyneczce dwie fiolki. Do tej pory głowił się, jak się to mogło stać, skoro pudełko leżało zamknięte w sejfie.

De Soto odepchnął się od stołu, wyprostował.

– Mendoza! – krzyknął i znów się skrzywił. Już słabiej, niż parę chwil temu, ale widać było, że głowa nadal mu dolega.

, mi alcalde! – Sierżant niemal wpadł z werandy. Diego widział, jak każde jego tupnięcie odbija się mimowolnym drgnięciem bólu na twarzy Ignacio.

– Ciszej, Mendoza, bo cię ześlę na karną wartę! – wysyczał de Soto.

, alcalde

– Przynieś tu tę skrzynkę z kredensu w mojej kwaterze.

– S–skrzynkę? – zająknął się sierżant.

– Tak, sierżancie, skrzynkę – powtórzył de Soto. – Tę skrzynkę, co ma napis Eliksiry doktora Wayne’a. Zrozumieliście polecenie?

, alcalde!

Sierżant odwrócił się i odmaszerował, znów tupiąc.

– Ciszej, Mendoza! – krzyknął za nim de Soto i znów opadł na krzesło. – Zaraz dostaniesz te swoje dekokty, de la Vega.

Czekali. Paru peonów zajrzało do sali, ale na widok alcalde za stołem, nieogolonego i źle ubranego, woleli zostać na zewnętrznej werandzie. Marisa wyjrzała na chwilę z kuchni, sprawdzając, co się dzieje, ale nie podeszła do młodego de la Vegi. Zapachy zza kotary sugerowały, że Antonia zaczęła już przygotowywanie obiadowych dań i de Soto z lekka pozieleniał. Nie zerwał się jednak i nie uciekł.

Wreszcie wrócił i wręczył alcalde pudełko z eliksirami. Ignacio otworzył je i zamarł.

– Co to ma znaczyć, sierżancie? – spytał niebezpiecznie cicho.

– Kazaliście mi przynieść skrzynkę, alcalde. – wyprężył się służbiście.

– A gdzie jest jej zawartość?

Słysząc to pytanie Diego przechylił się w bok, by zajrzeć do stojącego przed de Soto pudełka. Rzeczywiście, fiolki zniknęły z wyściełanych przegródek.

– Sierżancie? – Alcalde powtórzył pytanie.

przestąpił z nogi na nogę, przycisnął dłonie do lampasów spodni i wbił wzrok w filar za plecami de Soto, w wyblakły list gończy z nagrodą za głowę Zorro. Wyprostował się jeszcze bardziej, usiłując sprawiać jak najbardziej służbowe wrażenie.

– Uhm, więc, alcalde… – zaczął.

– Mów jasno, Mendoza! – warknął de Soto.

– Wypiliście je, alcalde! – wypalił sierżant.

Diego zamarł. podmienił eliksiry w skrzynce. Były teraz nieszkodliwe, nawet zawartej w ich brandy było za mało, by się upić, ale przecież Ignacio tego nie wiedział. To, co zrobił, zakrawało na szaleństwo.

– Ja co zrobiłem? Jakim cudem? – De Soto też chyba nie mógł uwierzyć.

– Wyście to wczoraj wypili, alcalde. – oderwał wzrok od pożółkłego papieru, na którym podobizna Zorro była właściwie tylko czarną plamą, i popatrzył na zwierzchnika. – Zawołaliście mnie do gabinetu i kazaliście patrzyć, jak pijecie kolejne fiolki.

– Nie próbowaliście powstrzymać alcalde, sierżancie? – Diego nie potrafił nie zadać tego pytania.

– Próbowałem, señor Diego – przyznał z nieskrywanym zmartwieniem. – Ale alcalde stwierdził, że te eliksiry nie działają. Że to było oszustwo. Prze–przeklinaliście je – zwrócił się do dowódcy. – Wypijaliście kolejne fiolki i popijaliście je brandy. I krzyczeliście, że nic się nie dzieje. Bałem się, że któryś z eliksirów jednak podziała, one miały takie dziwne nazwy, ale nic się wam nie stało. Byliście tylko coraz bardziej, uhm… – urwał zmieszany.

– Byłem pijany – burknął de Soto. – Teraz sobie przypominam. Uch… – Przetarł dłonią czoło.

Don Ignacio…

– Nie musisz nic mówić, de la Vega!

Diego uniósł dłonie w pół obronnym, pół przepraszającym geście. Alcalde przez chwilę patrzył na niego, wyraźnie rozzłoszczony, aż wreszcie przygarbił się i oparł ręce na stole.

– Wracajcie do garnizonu, sierżancie – polecił cicho. – Powiadomcie mnie, jak tylko wróci.

okręcił się na pięcie i niemalże wybiegł, zadowolony. Sam de Soto siedział dłuższą chwilę w milczeniu, oparty o ścianę i z półprzymkniętymi oczyma.

– Jeszcze tu jesteś? – zapytał w końcu, widząc, że Diego nie zdradza chęci, by wstać od jego stołu. – Teraz pewnie opiszesz mnie w tej swojej gazetce, co? Jak dałem z siebie zrobić durnia?

READ  Legenda i człowiek Cz V: Doskonały plan, rozdział 38

– Niekoniecznie. Ale macie rację. Powinienem coś napisać. Ludzie muszą wiedzieć, że trzeba unikać takich środków jak te eliksiry.

– Więc zrobisz z mojej głupoty pouczającą pogadankę, co, Diego? Mówiłem ci już, że musimy porozmawiać o tej twojej gazecie i tym, co w niej wypisujesz, ale akurat zwiałeś mi do Santa Barbara.

– Ojciec mnie wysłał.

– Tak, a ty już sam się tam wpakowałeś w usiłowanie morderstwa i rozprawę! Wiem, wiem, byłeś tylko świadkiem. Słyszałem o tym. Nieważne. – De Soto machnął ręką i znów przechylił się do przodu, oparł głowę na dłoniach. – A zresztą, co mi tam. Pisz sobie, co chcesz, skoro tak lubisz pouczać wszystkich dookoła. I tak pewnie w tym nie wyjdę na większego durnia, niż sam z siebie już zrobiłem. A tak na przyszłość – alcalde popatrzył bokiem na młodego – to chciałem ci powiedzieć, że co jakiś czas będę miał dla ciebie artykuł i lepiej, byś go mi wtedy opublikował. Bez zmian czy skrótów. Czy to jasne?

– Owszem. Można wiedzieć, czego będą dotyczyły te artykuły?

– Nie! – ostro odparł de Soto, ale zaraz złagodniał. – Sam nie mam jeszcze pojęcia, co w nich napiszę. Zadowolony?

– Tak.

– No to zabierz sobie tę skrzynkę i daj mi spokój.

Diego podniósł się i z pudełkiem pod pachą ruszył do drzwi. Tak naprawdę chciał porozmawiać z de Soto o następnym etapie budowy wodociągu, ale stało się dla niego jasne, że w tej chwili alcalde nie ma ochoty na jakiekolwiek rozważania, gdzie w grę wchodziłyby obliczenia i rachunki, i nie da się do takiej dyskusji zmusić. Nie zmartwiło go to zbytnio. Wykopy były na ukończeniu, a robotnicy opłaceni. Wprawdzie de Soto nie tyle przekazał na ten cel gotówkę z kasy pueblo, co wystawił kolejną asygnatę, więc pieniądze dla kopaczy i murarzy faktycznie popłynęły z kieszeni , ale tym zamierzał zająć się później i w razie potrzeby zostawić tę sprawę Zorro.

x x x

Niecierpliwe stukanie do drzwi biura Guardiana, w godzinę po sjeście, nie było dla Diego zbytnim zaskoczeniem, tak samo, jak niezbyt zdziwiło go to, kto stanął w progu nie czekając aż mu gospodarz otworzy drzwi. już mu przekazał, że ktoś przyjechał do alcalde. Chłopak uśmiechał się nieco złośliwie, sygnalizując, że de Soto ledwie zdążył przebrać się i ogolić przed tą wizytą.

Faktycznie, Ignacio wyglądał znacznie lepiej niż rankiem. Tylko przekrwione oczy zdradzały, w jakim był stanie. Oczy i, jak się zaraz okazało, nadal nie najlepszy humor.

– Co z wodociągiem, de la Vega? – warknął wchodząc do biura.

– Wykopy niemal gotowe, zbiorniki w połowie – odparł Diego siadając z powrotem za biurkiem, skąd podniósł się, słysząc pukanie.

– A to skąd wiesz? – De Soto przeszedł przez pomieszczenie i oparł się dłońmi o blat, nachylając nad młodym . – Ostatnio to cię niezbyt interesowało.

Diego, niewzruszony, podniósł swój notes.

– Chciałem o tym z wami porozmawiać dziś rano – odpowiedział spokojnie.

Alcalde odepchnął się i wyprostował.

– Masz wszystko przeliczone? Zdążymy z tym przed Nowym Rokiem?

– Wiesz, że nie, Ignacio. – Młody de la Vega wstał.

Don Ignacio! – przypomniał de Soto. – Możesz mi wyjaśnić, czemu nie zdążymy?! – spytał ze złością.

– Ponieważ musielibyśmy już zacząć układanie rur. – Diego wzruszył ramionami. – A ich jeszcze nie mamy. Musimy zwieźć odpowiednie bale, wydrążyć… Nawet gdybyśmy zaczęli dzisiaj, to do Nowego Roku nie skończymy.

– Ale mamy jeszcze pieniądze na te roboty?

– Mamy.

De Soto westchnął z wyraźną ulgą.

– W takim razie może ucieszysz się, że od jutra przywożą nam drewno. I że za dzień, góra dwa, przybędzie do paru cieśli zdolnych do zmienienia go w rury. Możesz nawet o tym napisać! – machnął ręką w kierunku prasy drukarskiej.

– Nie omieszkam. – Diego uśmiechnął się nieznacznie. – Choć i tak wszyscy będą o tym wiedzieć, zanim się ukaże kolejne wydanie.

– Nie musisz mi o tym przypominać! – Alcalde okręcił się na pięcie i ruszył do wyjścia. – Po co w takim razie piszesz artykuły? – Zatrzymał się przy prasie.

– Żeby to zostało zapamiętane, Ignacio. Kto budował i dlaczego.

De Soto odwrócił się, wyraźnie chcąc jeszcze raz przypomnieć o swoim tytule, ale nagle zawahał się i zrezygnował.

– No tak, Diego – skrzywił się nieznacznie. – Widzę, że tobie też to nie umknęło. – Oparł dłoń na prasie. – Nie muszę ci tłumaczyć. A tak między nami… Nie licz, że ja coś przegapię, jeśli się posuniesz za daleko. Nie jestem Ramone, któremu mogłeś zawrócić w głowie samym tytułem artykułu.

– Sądzisz, że spróbuję czegoś takiego?

– Och, Diego, Diego. Za dobrze się znamy. Jeśli kiedyś się poróżnimy, użyjesz tej gazetki jako broni, nieprawdaż? Ale już cię ostrzegam, że wtedy stracisz tę zabawkę. Rozumiemy się?

Młody de la Vega tylko skinął głową. De Soto odpowiedział mu skinieniem i podszedł do drzwi.

– Ach, Diego, zapomniałbym. – Stanął w progu. – Dziękuję za tę miksturę. – Obejrzał się przez ramię. – Naprawdę dziękuję. Pomogła. I nie bierz sobie do serca straty tych eliksirów. Jak się przekonałeś, były nieskuteczne.

Wyszedł. Diego obejrzał się na Felipe, wpół ukrytego za drzwiami do wewnętrznego magazynu. Chłopak zasygnalizował, krótko i dosadnie, co mogło się stać z alcalde. „Nawet nie wie, jak bardzo były skuteczne”.

x x x

Następnego dnia, zgodnie z zapowiedzią de Soto, do Los Angeles wjechały trzy wozy załadowane drewnem, a powożący pierwszym z nich skierował się wprost pod biuro alcalde. Po krótkiej rozmowie cały konwój wykręcił dookoła fontanny i skierował się na niewielki ugór niedaleko od pueblo. Tam, w asyście dzieciaków z i każdego, kto miał chwilę wolnego czasu od prac czy porządków, przybyli zaczęli wyładowywać stos równych, nieokorowanych kłód.

Diego zjawił się wraz z ojcem na miejscu jeszcze zanim opróżniono pierwszy wóz. Obserwował przez chwilę, jak woźnica z dwójką pomocników przenosi na ziemię kolejne bale. Pnie były proste, równe, bez widocznych dziupli, z niewielką ilością gałęzi. Idealne, by zmienić je w drążone rury.

– I jak ci się to podoba, de la Vega? – odezwał się nagle de Soto za jego ramieniem.

– Wyglądają aż za dobrze.

– Masz jakieś zastrzeżenia? – spytał alcalde, widząc, że młody opukuje końcówkę pnia.

– Nie. Jestem ciekaw, ile nas kosztowały. I kiedy będą następne, bo to, co widzę, nie wystarczy na cały wodociąg.

De Soto prychnął z niesmakiem.

– Mniej, niż sądzisz – odparł. – Możesz się o tym zaraz przekonać. Chodź!

Dwaj pozostali z przybyszy wkopywali właśnie w ziemię słup. Na ostatnim z wozów złożono nie tylko kłody, ale i części jakiegoś mechanizmu.

– Za trzy dni przybędą następne wozy, señor alcalde – oświadczył jeden z nich. – Zanim się zjawią, zdążymy ustawić maszyny w warsztacie i rozpoczniemy drążenie rur.

– Budujecie szopę? – Diego rozglądał się po liniach zaznaczonych końcem łopaty na wysuszonej ziemi.

, señor. Musimy. Nie da rady prosto wiercić, jak nie ma dobrze ustawionej maszyny. A pod dachem zawsze wygodniej.

Stojący obok alcalde mruknął coś potakującego pod nosem, nim zażądał, by przybysze poinformowali Diego, ile kosztowało przywiezione drewno. Młody de la Vega otworzył szeroko oczy, zdumiony, słysząc, jak niska jest to kwota.

– Tak mało? Jakim cudem?

– Natrafiła się okazja – odpowiedział de Soto ostro, zanim cieśla zdążył się odezwać. – Uznałem, że nie mogę jej przeoczyć, jeśli ten wodociąg ma powstać nie opróżniając nam kieszeni.

, señor alcalde – przytaknął mężczyzna. – To była okazyjna sprzedaż, señor de la Vega. Te pnie miały iść do Monterey, ale nikt nie przyjechał stamtąd z zapłatą. Gdyby nie wy, nie miałbym czym zapłacić ludziom na Navidad – dorzucił z westchnieniem. – Jeszcze musimy ustalić, ile nam zapłacicie za to drążenie, alcalde – przypomniał.

– O tym porozmawiamy, jak zaczniecie pracę – odparł Ignacio. – Póki co zajmujecie się przygotowaniami, nie samym zadaniem.

Diego raz jeszcze rozejrzał się dookoła.

– Przyślę wam paru ludzi, pomogą – zaproponował.

– Kogo chcesz przysyłać, de la Vega? – wtrącił się de Soto.

– Kilku pracowników z naszej hacjendy, alcalde.

– Nie mamy…

– Ja im zapłacę. – Diego przerwał de Soto w pół słowa. – Niech nasi goście skupią się na swoim zadaniu. Im szybciej ustawią maszyny, tym szybciej będziemy mogli układać rury – przypomniał.

– Chcesz nadrobić swoje zaniedbanie, co? – Oczy alcalde zwęziły się na moment, szarpnął brodę, jakby rozważając coś, co właśnie mu się nasunęło, ale nim powiedział cokolwiek więcej, żołnierz wjechał pomiędzy zgromadzonych ludzi.

Alcalde! Alcalde!

– Co się stało, Navarra?

Navarra zeskoczył z siodła i zasalutował.

– Kapral Rojas wytropił desperados z Santa Paula, alcalde! – zameldował. – Prosi o wsparcie oddziału, bo teren jest trudny i nie może bezpośrednio zaatakować ich kryjówki.

De Soto uśmiechnął się triumfalnie.

– Wybaczcie, señores, obowiązki wzywają! – Okręcił się na pięcie i ruszył w stronę pueblo. – De la Vega! – przypomniał sobie po paru krokach. – Chcę cię widzieć wieczorem w garnizonie! Musisz napisać o kapralu!

Diego tylko pokiwał głową i zwrócił się znów do cieśli.

READ  Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 16

x x x

Szopa stanęła w ciągu dwóch dni i zaraz zaczęły dobiegać z niej odgłosy piłowania i wiercenia. Trójka cieśli pracowała sprawnie i szybko. Ustawione na kozłach poziome wiertła drążyły w przywiezionych pniach otwory, zmieniając je w drewniane rury wodociągu. Gdzieniegdzie usuwano nie tylko cale wnętrze, ale i wydrążano boczny otwór w śladzie po odciętej gałęzi. Jak wyjaśnił to cieśla nazwiskiem Paez, kierujący całą grupą, chodziło o to, by można było przez taki otwór zajrzeć do rury i przekonać się, czy woda płynie nią bez przeszkód. Twierdził też, że takie naturalne rozgałęzienia pni wykorzystuje się, by rozdzielić wodociągi. W miastach, jak opowiadał, ten sposób pozwalał na doprowadzenie wody nie do jednej, ale wielu fontann czy studni.

Ta wzmianka o rozgałęzieniach rur nasunęła Diego myśl, że pospieszyli się z budową wodociągu. Gdyby zebrali więcej pieniędzy, mogliby zaopatrzyć w wodę nie tylko fontannę na placu, ale i poszczególne domy w pueblo. Paez przywiózł ze sobą obszarpaną książkę z rysunkami, bardziej plik notatek niż podręcznik i Diego od razu ją sobie od niego pożyczył, by przejrzeć i porównać z klasycznym traktatem Witruwiusza z czasów rzymskich. Chciał też skopiować z niej choć kilka ilustracji do artykułu w Guardianie, choć do tego potrzebował czegoś bardziej skomplikowanego niż prosty drzeworyt, ale nagle zabrakło mu na to czasu.

Banda desperados, jaka pojawiła się w okolicach Los Angeles, zdołała wymknąć się Rojasowi, zanim alcalde przybył mu z pomocą, i zniknęła wśród wzgórz. Próżne były nadzieje, że starcie z żołnierzami odstraszyło bandytów, bo już następnego ranka pod bramą garnizonu pojawił się z jednej z mniejszych i bardziej oddalonych hacjend. Znaleziono tam o świcie trzy krowy z poderżniętymi gardłami. Zabicie jednego zwierzęcia przez kogoś obcego było niechętnie akceptowane, bo i zdarzało się co jakiś czas na mniej strzeżonych pastwiskach, gdzie mogli zabłąkać się obcy wędrowcy czy indiańscy myśliwi. Lecz tu tylko wycięto udziec z jednej tuszy, a na pozostałych pocięto skóry. To było nie tylko niezrozumiałe marnotrawstwo, ale jakaś niewytłumaczalna złośliwość. De Soto niemal natychmiast popędził na miejsce wraz z Sepulvedą i jego oddziałkiem, ale nie zdołali wytropić bandy.

Następnej nocy zginęły kolejne zwierzęta, znów na oddalonym pastwisku, i znów zostało zabitych więcej, niż można to było usprawiedliwić potrzebą posiłku. Gdy trzeciej nocy spłoszono stado owiec Oliveiry i kilkanaście sztuk wpadło do , łamiąc sobie nogi i karki, Zorro nie miał już wątpliwości. Tajemnica śmierci Joaquina Correny przestała chronić Los Angeles. Ci ludzie, z tak beztroskim okrucieństwem mordujący zwierzęta, nie byli zwykłymi bandytami, szukającymi łupu i schronienia, ale rewolucjonistami, którzy wierzyli, że zdołają doprowadzić do buntu, gdy tylko udowodnią mieszkańcom, że jak nieudolny jest ich alcalde i służący mu żołnierze.

Ale jeśli nawet w innych pueblach taka strategia przynosiła efekty, to w Los Angeles nie miała szansy na powodzenie. Już drugiego dnia zaczęto spędzać stada bydła i koni na pastwiska bliżej zabudowań, gdzie było łatwiej je ochronić. De Soto i żołnierze wracali z poszukiwań dopiero o zmierzchu i o świcie następnego dnia znów jechali na wzgórza, a vaqueros podwoili warty i dozbroili się w muszkiety.

Jednak Zorro obawiał się, że w ten sposób nie uda się zapewnić ochrony i okolicznym mieszkańcom. Desperados, czy raczej rewolucjoniści, mogli się okazać dość zuchwali, by zacząć zabijać, jeśli nie stojących im na drodze vaqueros, to mieszkańców oddalonych gospodarstw. Już podczas popłochu na ziemiach Oliveiry niewiele brakowało, żeby wraz z owcami do wąwozu spadł co najmniej jeden człowiek. Zapewne należało też pozostawić zadanie przepędzenia bandy w rękach alcalde, jednak nikt z garnizonu nie umiał dobrze czytać śladów, a zwykłe, codzienne patrole po wzgórzach miały bardziej odstraszać desperados niż ich odszukiwać. Tymczasem ta banda nie miała zamiaru się wycofać. Trzeba było ją odszukać i albo naprowadzić żołnierzy na obozowisko.

Tyle tylko, że to było zadanie dla Zorro, a miał swoje obowiązki, i to takie, które niebezpiecznie było teraz zignorować. Wiedział, że nikt nie powinien zadać sobie pytania, co takiego ważnego robił syn don Alejandro, kiedy jego ojciec wraz z vaqueros zabezpieczali stada. Musiał w tym pomagać. Owszem, starszy de la Vega zlecił mu najlżejszy, najszybszy szlak, ale i tak zajęło to większą część dnia, więc Zorro ruszył na wzgórza dopiero po południu. Został tam na noc, w nadziei, że światło ogniska wskaże mu kryjówkę bandy, ale nadaremnie. Następnego dnia znów Diego musiał pomagać przy przepędzie i znów jeździec w czerni dopiero po zmierzchu przeszukiwał kaniony. Jedyną korzyścią z tego, że musiał jechać razem z vaqueros było to, że wiedział już, gdzie ma nie szukać, bo okolice pastwisk zostały przeszperane przez uzbrojonych jeźdźców. Rewolucjoniści musieli zmieniać miejsce pobytu, może nawet przyjeżdżali z dalszych okolic, skoro nie można było wytropić ich obozu. W tych trzech przypadkach, gdzie zaatakowali, ich ślady niestety starli żołnierze.

Zorro szukał więc dalej, wracając do domu przed świtem, by przespać się kilka godzin, a Diego pomagał ojcu, czy to wśród vaqueros, czy towarzysząc mu w naradach . Szopę, gdzie Paez i jego cieśle przygotowywali kolejne rury, mijał kilkakrotnie w ciągu dnia, ale nie zatrzymywał się przy niej na dłużej. Widział, że pojawiły się przy niej kolejne wozy, załadowane drewnem, ale zbyt się spieszył, by sprawdzić, czy przywieziono już wszystkie pnie.

Ktoś inny jednak miał więcej czasu.

x x x

Może i banda desperados trzymała się wzgórz, napadając tylko na odległe pastwiska i słabiej pilnowane stada, ale de Soto wolał nie ryzykować i wyznaczył wartowników, by przez noc pilnowali warsztatu i cennego materiału na rury. Gustavo Figuarroa, przez swoje kłopoty z ręką, został zwolniony z patrolowania, bo alcalde wolał nie mieć podczas nich przy sobie żołnierza, który może nie poradzić sobie w starciu. A w zamian za to, że nie był umęczony całodziennymi wyjazdami, Figuarroa miał pełnić przy szopie nie tylko pierwszą wartę, ale i następną, dobrze po północy, kiedy to miał zjawić się jego zmiennik.

Gustavo nie narzekał na ten rozkaz. Nie uśmiechało mu się znalezienie pod ostrzałem w chwili, gdy drżąca dłoń uniemożliwi nie tylko celowanie, ale nabicie broni. Jeśli ceną za to miało być nocne czuwanie, nie było tak bardzo źle.

Do garnizonu było na tyle blisko, że darował sobie siodłanie konia i przyszedł na piechotę. Zresztą musiałby na czas warty uwiązać tu zwierzę i pilnować, by nie powędrowało gdzieś dalej w poszukiwaniu trawy lepszej niż wydeptane źdźbła na miejscu. Obszedł warsztat dookoła, nim oparł muszkiet o ścianę i usiadł na progu szopy. Był sam. Paez i jego ludzie skończyli już pracę na ten dzień i poszli do gospody coś zjeść. Figuarroa nie sądził, by tu jeszcze dziś wrócili. De Soto też dopiero co przyjechał wraz z Mendozą i jego ludźmi do garnizonu, więc żołnierz miał pewność, że nikt go tu nie odwiedzi przez najbliższe godziny i mógł się nie martwić tym naruszeniem regulaminu.

Dookoła szopy piętrzyły się równe sągi złożonego drewna i Gustavo niemal machinalnie zaczął je liczyć. Gdy policzył te koło wejścia, wstał i przeszedł pod ścianę.

– Siedemnaście, osiemnaście, dwadzieścia trzy…

Zawahał się. W poprzednim sągu były dwadzieścia cztery kłody czy dwadzieścia osiem? Zastanawiał się przez moment, aż wreszcie wyciągnął zza pasa rysik i tabliczkę. Alcalde pewnie chciałby się dowiedzieć, ile z przywiezionych pni zostało już przerobionych na rury, uznał. Poza tym, jeśli policzy jeszcze raz kłody, będzie mógł to porównać w garnizonie z zapisami i przekonać się w ten sposób, czy handlarz z Santa Paula dostarczył im już całość zakupionego drewna. Banda, która nękała teraz okolicę pueblo, kręciła się wcześniej przy tamtejszym gościńcu i Figuarroi nie uśmiechał wyjazd w eskorcie kolejnego transportu. Zaczął więc przechodzić pomiędzy kolejnymi stertami, licząc złożone w nich bale. O ile mógł się zorientować, liczby się zgadzały, zwieziono dokładnie tyle drzewa, ile miało być.

Przy kolejnym sągu poczuł znajome i znienawidzone już dygotanie mięśni. Oparł szybko tabliczkę o kloc, ale dłoń trzęsła się mu już tak bardzo, że płytka wyślizgnęła się i spadła na ziemię. Schylił się, by ją podnieść, ale nie mógł zacisnąć na niej palców. Przykląkł więc, jednocześnie zaciskając i otwierając pięść, by odzyskać czucie. Jednak drżenie nie ustępowało i Gustavo z westchnieniem rezygnacji usiadł na ziemi w wolnej przerwie między pniami, opierając się o ścianę szopy. Rzecz jasna mógł podnieść tabliczkę prawą ręką, ale nie chciał.

Po dłuższej chwili ćwiczeń drżenie ustąpiło i Figuarroa odetchnął z ulgą, ale nadal nie wracał do obliczeń. Nie spieszyło mu się aż tak bardzo, na razie mógł siedzieć wygodnie i cieszyć się łagodnym ciepłem wieczoru. Z nieodległych zabudowań Los Angeles dolatywały codzienne hałasy. Ktoś się chyba kłócił na placu, w kuźni kowal musiał kończyć jakieś zlecenie, bo młot dźwięczał wyraźnie i ostro, zagłuszając niemal wszystko inne, nawet śpiew z przykościelnej szkółki. Tu, koło warsztatu było jednak cicho, tylko gdzieś w trawie odzywały się cykady. W ciepłym blasku zachodzącego słońca poskładane w sterty pnie nabierały czerwonawego połysku. Gustavo przyglądał się im leniwie, zadowolony z ciszy i odpoczynku, i dopiero po dłuższej chwili dotarło do niego, co właściwie widzi. Część bali w sągu przed nim różniła się barwą od pozostałych. Jedne połyskiwały czerwonawo i żółto, inne były znacznie bardziej szare i chropowate.

Gustavo przechylił się i przyjrzał uważniej drewnu tuż koło swego ramienia. Miał wrażenie, że właśnie odkrył coś ważnego. Wstał i znów przykucnął, przypatrując się pniom. Potem rozejrzał się i policzył złożone tu kłody. Dwadzieścia cztery pnie, z czego dziesięć leżących na wierzchu było czerwonawych, a pozostałe szare.

Podniósł się i zaczął przyglądać pozostałym sągom. Niemal od razu dostrzegł, że ta jedna sterta nie była wyjątkowa – w każdej leżały pnie o dwóch różnych barwach, przy czym te czerwonawe zostały złożone na wierzchu, a szare niżej, przy ziemi czy ścianie szopy. Różnice w kolorze były minimalne, gdyby nie usiadł tam, gdzie usiadł, zapewne by tego nie zauważył.

READ  Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 10

Po chwili namysłu Figuarroa spróbował zsunąć jeden z czerwonawych pni, by obejrzeć leżący pod nim szary. Nie było to łatwe, bo żywiczne, zwarte drewno było ciężkie. Wreszcie bal stoczył się na ziemię, tak gwałtownie, że żołnierz ledwie zdążył odskoczyć, unikając obicia goleni.

Pień leżący w niższej warstwie, szary i chropowaty, był spękany. Pierwszym, co zobaczył Gustavo, była szeroka szczelina biegnąca wzdłuż całej kłody, niewątpliwie sięgająca aż do jej środka. Z takiego drewna, uświadomił sobie, nie da się sporządzić rury, a przynajmniej rura ta nie będzie szczelna. Może nie byłoby to zbyt wielkim problemem, gdyby to był tylko jeden pień, ale żołnierz zaczął nagle podejrzewać, że wszystkie poszarzałe pnie miały taką barwę, bo były zbyt wysuszone, pozbawione żywicy i spękane. Gdyby zrobiono z nich rury, wodociąg traciłby więcej wody, niż dostarczał do pueblo. Przypomniało mu się naraz zdziwienie don Diego, gdy usłyszał cenę, jaką alcalde zapłacił za te kłody. Młody de la Vega niedawno sam kupował drewno, by przebudować gospodę i swoje biuro, musiał więc wiedzieć, ile są warte dobre pnie. Teraz Figuarroi przyszło na myśl, że to drzewo zostało im sprzedane tak tanio, bo było niemal bezużyteczne.

Odtoczył zdjęty pień dalej i sięgnął po następny. Musiał to sprawdzić. Jeśli się nie pomylił, jeśli inne szare kłody były tak samo spękane, będzie mógł sprowadzić tu dowódcę i pokazać mu, jak dostawca go oszukał. Ale póki nie sprawdzi, nie może podnosić alarmu. De Soto może tolerował jego słabości i w uzasadnionych przypadkach przymykał oko na drobne niedociągnięcia, ale Gustavo wiedział, że każdy żołnierz, który bez poważnego powodu wyciągnąłby alcalde poza garnizon, i to po tak ciężkim dniu jak dzisiejszy, zostałby surowo ukarany.

Druga żywiczna kłoda była tak samo ciężka jak pierwsza. Figuarrroa zaparł się kolanami w stertę, usiłując podźwignąć i przetoczyć pień. W lewej dłoni nagle go zamrowiło i wpierw poczuł, że drętwieją mu znów palce, a zaraz potem ręka obsunęła się po gładkim drewnie, na tyle nieoczekiwanie, że cały, już podniesiony bal z głuchym trzaskiem spadł na pozostałe. Te odpowiedziały mu stęknięciem i cała sterta zaczęła się osuwać. Odskoczył, by uniknąć przygniecenia. Zapomniał jednak o ściągniętym wcześniej pniu i trafił na niego butem, tracąc równowagę i przewracając się w tył. Spróbował się chwycić sągu, ale ten także zaczął się rozsypywać. Ciężkie kłody trafiły Gustavo w plecy, potem w głowę, aż zamroczyło go z bólu.

Kiedy oprzytomniał, zdał sobie sprawę, że leży na ziemi, przygnieciony pniami do ściany i tylko dzięki temu, że jedna zaklinowała się nad drugą, mógł swobodnie oddychać. Głowa pulsowała bólem, żołądkiem szarpały mdłości, każdy oddech był cierpieniem. Spróbował się poruszyć, ale wpierw złapały go torsje, a potem zemdlał.

Gdy znów się ocknął, słaby i obolały, było już ciemno. W panującej dookoła ciszy, prócz zwykłych nocnych owadów, Gustavo usłyszał nagle wyraźnie jakieś brzdęknięcia i szelesty. Ktoś chodził dookoła szopy. Już chciał zawołać na tego kogoś, by mu pomógł wydostać się z pułapki, gdy w pobliżu parsknął koń i Figuarroa zamarł. To nie mógł być Paez ani żaden z jego ludzi. Oni przyjechali do Los Angeles na wozach i chodzili do gospody pieszo. To nie mógł być także nikt z garnizonu, bo też przyszedłby na piechotę. No i pierwsze, co by zrobili, to próbowaliby go uwolnić spod belek. Więc odpowiedź była jedna – desperados zapuścili się tej nocy pod samo pueblo. Pewnie chcieli okraść warsztat, ale jeśli znajdą przy tej okazji unieruchomionego żołnierza… Szeregowiec przytulił się do ziemi i znieruchomiał w nadziei, że bandyci nie dostrzegą jego twarzy czy białych pasów na mundurze pomiędzy pniami.

– Czekaj, Pino! – padło naraz gdzieś w pobliżu. – Nie zamierzasz chyba…? – W głosie mówiącego było przerażenie.

– Jego pech – odwarknął Pino. – Po co pchał nosa w nieswoje? Niech leży, ja nie zamierzam połamać sobie nóg włażąc tam z nożem.

– Zastrzel go!

– I spapraj tym robotę?! Jak hukniesz, zaraz tu ktoś przyleci!

– Ale… – nalegał jego rozmówca.

– To jego kark albo twój, Desi. Chcesz zadyndać, to sobie strzelaj. Ja się wynoszę.

Desi odpowiedział wulgarnym przekleństwem, wypowiedzianym głosem pełnym złości i przerażenia. Figuarroa zdał sobie sprawę, że on i Pino mówią o nim, że wiedzą, że leży pod belkami i nie zamierzają się do niego zbliżyć. Poczułby ulgę, gdyby nie to przerażenie w głosie mężczyzny i to, że Desi wołano na jednego z cieśli, którzy przyjechali z Paezem, a Pino był drugim z nich. Jeśli to nie byli bandyci, to czemu nie chcą go uwolnić?

– Stłukłeś bańkę? – spytał Pino.

– T–tak.

– Dobra, wynosimy się.

– Pomóżcie! – Gustavo zdecydował, że musi się odezwać.

Odpowiedziało mu kolejne przekleństwo Desiego i drugie, Pino.

– Pomóżcie! – powtórzył, ale dwaj cieśle nie podeszli, z ich strony usłyszał tylko szamotaninę.

– Gdzie…? – warknął Pino.

– Nie możemy… – zaprotestował Desi. Chyba szarpał się, bo w jego głosie znać było wysiłek.

– Tak, nie możemy!

Uwięziony pod belką Figuarroa słyszał, jak przepychają się i walczą o parę kroków od niego, przy wejściu. Próbował się poruszyć, ale znów unieruchomił go ból i mdłości, nie był w stanie zrobić czegokolwiek poza sięgnięciem ręką. Zamroczony, oszołomiony, nie rozumiał, co się dzieje. Co tu robią pracownicy Paeza, po co przyszli do warsztatu? Czemu walczą, zamiast uwolnić go z tej pułapki?

– Nie bądź durniem! Oskarżą bandytów! – wydyszał Pino i Gustavo poczuł ukłucie strachu.

– Nie pozwolę! – odpowiedział Desi z furią.

Tupnięcie, trzask, gdy walczący wpadli na drzwi, nagły łomot we wnętrzu warsztatu, urwany krzyk. Figuarroa zacisnął zęby i zaparł się ramionami o ziemię, próbując zignorować mdłości i paraliżujący ból pleców i nogi. Musiał się wydostać. W warsztacie Pino zaklął znowu, wyjątkowo wściekle i wybiegł. Za moment Gustavo usłyszał, jak cieśla odjeżdża galopem.

Żołnierz zaprzestał prób wydostania się i łapiąc powietrze zaczął nasłuchiwać. Gdzie był Desi? Jeśli Pino uciekł, czemu ten drugi nie przychodzi mu z pomocą?

Cykady i świerszcze umilkły, przestraszone i w nagłej ciszy Figuarroa usłyszał jakiś dziwny, słaby, szeleszczący dźwięk. Jakby trzaskanie. A zaraz potem poczuł ciepło.

Przez chwilę nie rozumiał, co się dzieje. Szumi mu w uszach? Ma wizje, że noc zmienia się w dzień? Że ogrzewa go słońce? Ale nagle kolor, dźwięk i zapach złożyły się w jedną całość i Gustavo wrzasnął ze zgrozy.

Warsztat płonął.


CDN.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 34Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 36 >>

Author

No tags for this post.

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

mahjong

slot gacor hari ini

slot bet 200 perak

situs judi bola

bonus new member

spaceman

slot deposit qris

slot gates of olympus

https://sanjeevanimultispecialityhospitalpune.com/

garansi kekalahan

starlight princess slot

slot bet 100 perak

slot gacor

https://ceriabetgacor.com/

https://ceriabetonline.com/

ceriabet online

slot bet 200

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

slot bet 200

situs slot bet 200

https://mayanorion.com/wp-content/slot-demo/

judi bola terpercaya