Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 24

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World Zorro 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
Zasady wyznaczają granice. Lecz czy na zawsze i dla każdego? Dziewiąta część opowieści o Zorro i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, de la Vega, Escalante, Felipe, Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,

Od autora: Jakiś czas temu napisałam, że upały nie sprzyjają wenie. Cóż, to prawda. Ale tym razem mogłam zweryfikować pewne założenia.


Rozdział 24. Nieudany wyścig


Ponowne otwarcie banku w Los nie było nadmiernie ceremonialne, przynajmniej w porównaniu z poprzednim razem. Wtedy Luis Ramone wygłosił długą mowę, w której wzmianki o nadchodzącej świetlanej przyszłości były przeplatane pochwałami jego osoby, jako tego, który umożliwił osiągnięcie tak wspaniałych celów. Jego przemówienie było nie tylko długie, ale i nudne, bo każdy, od najstarszych Indian w misji po ledwie raczkujące dzieci, wiedział już, jak bardzo alcalde kocha dźwięk własnego głosu i pochwały pod swoim adresem, nawet jeśli to on sam je wygłaszał. Tym niemniej wysłuchano go cierpliwie, by uniknąć drugiej mowy, jeszcze mniej przyjemnej – o ludziach, którzy w swej niewdzięczności nie doceniają wysiłków, jakie Ramone poczynił dla ich dobra. Były też barwne dekoracje na budynku, bukiety kwiatów i ozdobne wstęgi, warta żołnierzy przy wejściu i przecinanie przez alcalde taśmy na drzwiach, a potem beczka cydru dla każdego, kto miał ochotę się napić, kosze zakąsek przyniesione z gospody i grupka muzykantów, by zmienić ten dzień we fiestę. A niedługo potem okazało się, że wszelkie pieniądze złożone w tak hucznie otwieranym banku trafiają z jego sejfu do skrytki w kwaterze alcalde. Tylko dzięki interwencji Zorro ludzie odzyskali wtedy swoje oszczędności, a pewien fałszywie oskarżony człowiek, Enrique Vargas, uniknął szubienicy.

Tym razem nie było ani przemów, ani transparentów. Grupa spotkała się rano w gospodzie doñi Victorii, by tam spędzić chwilę przy dobrym winie. Potem zgodnie przeszli pod opuszczony do tej pory budynek banku, gdzie służący don Alfredo wyłamał deski, jakimi przed laty zabito drzwi. Jedno spojrzenie do wewnątrz wystarczyło, by równie zgodnie zawrócili z powrotem do gospody. Przez lata, jakie minęły od zamknięcia banku, do jego wnętrza dostawał się przez szczeliny w okiennicach pył niesiony przez letnie wiatry, a przez nienaprawiany dach – deszcz. Teraz żółtawa skorupa zaschłego błota i kurzu równomiernie pokrywała ściany, podłogę i nieliczne pozostawione meble. Wśród nich wyróżniała się wielka bryła sejfu z otwartymi drzwiami, gdzie spod nalotu przebijały rdzawe zacieki.

Jednak z Los nie należeli do ludzi, których łatwo zniechęcić. Po krótkiej rozmowie na werandzie gospody w stronę banku ruszyła grupka kobiet uzbrojonych w miotły i szmaty, a za nimi kilku mężczyzn. Nim nadeszła sjesta, po dachu chodziło, bardzo ostrożnie, dwóch peonów, sprawdzając, czy wystarczy nałożyć łaty na najbardziej przeciekające miejsca, czy też będzie potrzebny całkowity remont. przyglądali się im z uwagą. Naprawa dachu mogła przesądzić o losie banku. W końcu była już jesień, ledwie kilka tygodni dzieliło Los od Navidad i początku zimy, a zimowe burze bywały wyjątkowo gwałtowne. Nikt nie miał ochoty pracować w budynku, gdzie woda lałaby się na głowę, czy, co gorsze, na dokumenty.

Niezależnie jednak od werdyktu w sprawie dachu, wewnątrz bielono już ściany, a meble schły na werandzie, obmyte z osadu. Kilku silnych mężczyzn wyciągnęło na zewnątrz także sejf i teraz kowal uważnie go oglądał. Wbrew pierwszemu wrażeniu to nie rdza wyrządziła tu największe szkody, bo rudy nalot tylko pokrył wierzch i bok, które miały pecha znaleźć się pod jedną z dziur w dachu, ale pył, który dostał się do otwartego mechanizmu i zmieszany ze znajdującym się tam olejem, oblepił zapadki zamka tak, że przypominały zaskorupiałą, litą bryłę. Odczyszczenie tego było niewątpliwie trudnym zadaniem i niektórzy z caballeros, jak don Augustino de Cabon, proponowali, by kowal wykonał nowy zamek. Propozycja była o tyle uzasadniona, że sejf dla banku sprowadzono na polecenie Luisa Ramone aż z Monterey i w tej chwili w Los istniał tylko jeden komplet kluczy do niego. Zgubienie czy uszkodzenie któregokolwiek z nich czyniło bankowy skarbiec kawałem bezużytecznego żelastwa. Kowal jednak sądził, że prostszym zadaniem będzie dla niego skopiowanie kluczy do wyczyszczonego zamka niż stworzenie zupełnie nowej konstrukcji z zapadkami i ryglami.

Ożywioną dyskusję nad wadami i zaletami obu rozwiązań przerwano na moment, gdy na plac wjechali prowadzeni przez alcalde żołnierze. Tego dnia de Soto poderwał garnizon na nogi niemalże o świcie i zostawił w jego murach ledwie jednego wartownika. Pozostali musieli towarzyszyć mu w przejażdżce po okolicy. Sądząc po zakurzonych mundurach wracających, nie chodziło tu bynajmniej o sprawdzenie, jak będzie się sprawował nowy wierzchowiec, bo Mariposa pozostał w stajni, ale o ćwiczenia, i to nie z paradnej musztry, lecz walki. Kwaśna mina alcalde nasuwała podejrzenia, że nie wypadły one najlepiej.

Tak jak caballeros nie mogli nie odwrócić się, by przyjrzeć się wracającemu oddziałowi, tak i de Soto nie potrafił nie zauważyć ich grupy, skupionej przy budynku, który do tej pory niszczał opuszczony i zamknięty. Odłączył się od oddziału, by podjechać bliżej, ale nagle zawahał się i cofnął. Za moment zniknął w bramie garnizonu.

– Co go ugryzło? – mruknął don Hernando.

– Chyba woli ze mną nie rozmawiać – odparł don Alejandro.

– Boi się, że będziesz nalegał na zwrot konia?

– Nie zrezygnowałeś chyba z tego wałacha? – zaciekawił się stojący obok da Silva, nim starszy de la Vega odpowiedział. – Takie piękne zwierzę…

– Piękne, ale nie muszę mieć go z powrotem – stwierdził sucho . – Należność za niego to inna sprawa.

– To jednak skandal – włączył się don Hernando. – Skonfiskował konia bez choćby peso rekompensaty. Jakby dzień wcześniej nie oferował, że sam zapłaci za wierzchowca dla El Conejo.

– Gdyby mi zapłacił, zażądałby pewnie zwrotu tych pieniędzy. – Mimo pozornie obojętnego tonu, don nadal czuł niesmak na myśl o całej sytuacji. Diego mógł się śmiać i twierdzić, że pozostawienie Mariposy w rękach alcalde nie przyniesie szkody Zorro, ale jego ojca irytowała także sama strata. Poprzedniego dnia tylko obecność królewskiego wysłannika i jego niezbyt przyjaźnie nastawionych lansjerów zmusiła go do ustąpienia.

Inni caballeros skrzywili się mimowolnie.

– To była czysta nieuczciwość z jego strony – mruknął półgłosem de Cabon. – Może i poradzisz sobie z taką stratą, ale nie powinno tak być.

Starszy de la Vega potrząsnął głową.

– Wiem, że to nieuczciwe – stwierdził. – Ale jeszcze nic nie jest przesądzone. To, że się schował za zamkniętą bramą, nie pomoże alcalde. Prędzej czy później będzie musiał wyjść, a wtedy zażądam od niego rozliczenia tej konfiskaty.

– Myślisz, że ci się uda? – spytał da Silva.

– Powinno.

– Oliveirze się nie powiodło – zauważył ponuro don Augustino. – Ile to minęło od wypadku z tą szaloną kobietą? Dwa tygodnie? A on znów zrobił to samo, co wtedy. Zgarnął sobie konia bez zapłaty!

– Esteban dostał swoją należność – odpowiedział don Alejandro. – A Santana konia.

– Tak, po interwencji Zorro! – prychnął de Cabon. – Szkoda, że teraz Zorro się o tym nie dowiedział. Przypomniałby alcalde, jak się sprawy mają.

– Powinieneś był o tym głośniej mówić, Alejandro, może by usłyszał o tej nieuczciwości – dorzucił don Alfredo. – De Soto przydałaby się taka nauczka przed królewskim wysłannikiem.

De la Vega pokręcił głową.

– Może lepiej, że nie protestowałem za głośno – stwierdził. – Ale to nie znaczy, że zrezygnowałem.

– Ryzykujesz, Alejandro – ostrzegł don Augustino.

– Czy to pierwszy raz? – Don roześmiał się niewesołym śmiechem. – Teraz przynajmniej nie będzie miał obcych lansjerów, za których plecami mógłby się schować.

– Ale jeśli rozkaże zamknąć cię w areszcie, to nasi żołnierze też wykonają ten rozkaz – odpowiedział de Cabon.

– Nie wyda takiego rozkazu. To nie Ramone.

– Wiem, że to nie Ramone, bo on by tak zrobił, jak tylko zażądałeś tego konia, ale nikt nie ma pewności, czy i de Soto tak w końcu nie postąpi – włączył się don Alfredo. – Sam mi mówiłeś, że on nie jest przyjacielem Diego, Alejandro. Zawsze byłeś pierwszy, by wytknąć alcalde jego oszustwa, ale teraz nie narażaj mu się. Nie dawaj pretekstu, by uderzył w waszą rodzinę. jest silną kobietą, ale nie zniesie twego uwięzienia tak łatwo jak kiedyś. Lepiej, byś nie stracił wnuka.

READ  Zorro i Rosarita Cortez - rozdział 40 Gra w szachy

– Nie mówisz chyba poważnie, Alfredo! Mam pozwolić mu na kradzież?!

– Alfredo ma rację, Alejandro – odezwał się don Hernando. – Nie powinieneś się narażać. Zwłaszcza że dla ciebie to w sumie niewielka strata. Cenny, bo cenny, ale to przecież tylko jeden koń, prawda? – Escobedo uniósł dłoń, by powstrzymać protest przyjaciela. – Tyle tylko, że stała się niesprawiedliwość, której nie wolno odpuścić. Jeśli alcalde nie odda ci tego wałacha ani za niego nie zapłaci, to będzie najzwyklejsza, bezczelna kradzież. I jeśli uda mu się okraść ciebie, to niebawem będzie okradał nas wszystkich, pewien, że ujdzie mu to na sucho…

– O czym właściwie mówicie?! – zirytował się de la Vega. – Mam siedzieć cicho i jednocześnie nie pozwolić, by de Soto uszło płazem?!

– Masz nie narażać swojej rodziny, Alejandro – odparł Escobedo. – Pozwól, by Zorro raz jeszcze nauczył alcalde, że nieuczciwość nie popłaca.

Don sapnął, wyładowując w tym jednym oddechu całą swoją frustrację.

– Nie rozumiecie – powiedział cicho. – Zorro może i pójdzie do garnizonu, by zmusić de Soto do zapłaty, ale ja nie mam pewności, czy to jest tyle warte.

– O czym ty mówisz?

– Że nie daruję sobie, jeśli któremuś z żołnierzy powiedzie się strzał do Zorro akurat wtedy, jak będzie chciał zmusić alcalde do zwrócenia mi tego konia. Jak sam powiedziałeś, Hernando, nie zrujnuje mnie strata jednego wierzchowca. Ale śmierć Zorro może zrujnować całe Los Angeles.

Escobedo i de Cabon chcieli coś powiedzieć, ale popatrzyli na zamkniętą bramę garnizonu i zrezygnowali.

x x x

Artykuł o schwytaniu El Conejo do najnowszego wydania Guardiana był już prawie gotowy. Diego wyprostował się na krześle i jeszcze raz policzył akapity. Po tylu latach prowadzenia gazety miał już dość dobre wyczucie, ile miejsca zajmie tekst. Tu zostawało mu go jeszcze trochę, więc zastanowił się, czy napisał wystarczająco dużo o Mendozie i Rojasie, którzy przywieźli schwytanego oszusta, oraz o żołnierzach z patrolu Sepulvedy, którzy czuwali przez całą noc, by wiatr nie rozdmuchał na nowo pożaru w podpalonym kanionie. Kusiło go, by dodać jeszcze jakąś sugestię o zagrożeniu, jakim dla Los były pożary, ale zrezygnował. Zamiast tego wrócił do podsumowania całej historii, próbując inaczej, nieco obszerniej, napisać o determinacji sierżanta, by zadbać o bezpieczeństwo pueblo. Mendoza, tak jak pozostali, zasłużył na sporo pochwał.

Drzwi od biura trzasnęły tak mocno, że Diego prawie podskoczył. Zajęty artykułem był tak skupiony na doborze słów, że kroki na zewnątrz umknęły jego uwadze i teraz ze zdumieniem spoglądał na ojca. Zwykle to tak hałasował, by podkreślić, że sam siebie nie słyszy. Ale wystarczyło jedno spojrzenie na don Alejandro, by młody de la Vega wiedział, że ta gwałtowność była uzasadniona.

– Ignacio nie chce rozmawiać? – zapytał.

– Ba! – prychnął gniewnie don Alejandro. Przeszedł przez pomieszczenie, omijając prasę i zawrócił pod ścianą, ledwie o włos mijając kaszty z czcionkami. – Trzeci dzień próbuję zmusić go, by zapłacił za Mariposę, skoro chce zatrzymać tego konia, i trzeci dzień się wykręca! Dziś wyjechał z żołnierzami na ćwiczenia! – machnął ręką, jakby rozpędzając w ten sposób swoją irytację. – Myślałem, że już mu to przeszło – powiedział spokojniej. – Ostatni raz był tak gorliwy…

– Na wiosnę, po sprawie Jose – pokiwał głową Diego. – I teraz tak naciska z tego samego powodu.

– Tego to się już domyśliłem! – Starszy raz jeszcze przeszedł przez biuro, wreszcie oparł się o ścianę koło syna. – Jak długi termin mu dałeś?

– Tydzień. Zostały mu jeszcze dwa dni

Don pokręcił głową.

– To… Nie wiem, czy to było rozsądne. Będzie przygotowany.

Diego tylko wzruszył ramionami i zaraz uśmiechnął się tak, jak zawsze robił to Zorro.

– Rozumiem, że masz już plan, który pozwoli ci wejść do garnizonu, ograbić sejf alcalde i nie zostać przy tym zastrzelonym czy schwytanym? – upewnił się jego ojciec.

Znów kpiący uśmiech. Zorro najwyraźniej zaplanował już coś, co miało upokorzyć alcalde, i na razie doskonale się bawił obserwując jego daremne przygotowania.

Starszy tylko westchnął.

– Wiesz, co robisz, Zorro… – Przysunął sobie krzesło i usiadł. – Gdyby Hernando i Alfredo nie nalegali – powiedział – odpuściłbym de Soto tego konia, by cię nie narażać. W końcu to właściwie to El Conejo mi go ukradł, nie on.

– Ale irytuje cię sam widok Mariposy w garnizonie? – spytał domyślnie Diego.

– Nie… To znaczy tak! – Starszy de la Vega wyprostował się na swoim siedzisku. – Irytuje mnie! Złości! Bo nigdy nie sprzedałbym go alcalde! Ten koń powinien wrócić do nas, jak schwytano El Conejo. A tak de Soto ma wierzchowca, i to takiego, za nic. Ty możesz mówić, że ten koń mu jeszcze zaszkodzi, ale gdy widzę, jak jedzie pomiędzy żołnierzami…

Don urwał, gdy Diego przytrzymał go za rękę.

– Ignacio wyjechał z całym oddziałem? – zapytał. – I zabrał Mariposę?

– Tak i tak. Pojechał na Mariposie, a w garnizonie została tylko warta przy bramie.

Spojrzenie młodego stało się na moment nieobecne, zamyślone. Wreszcie potrząsnął głową i zgarnął do szuflady kartki z notatkami i artykułem. Zorro podniósł się zza biurka.

– Uprzedź Vi, że wrócę wieczorem – oświadczył.

– Pojechali ćwiczyć strzelanie – ostrzegł ojciec.

– To nie ma znaczenia. – Uśmiech Zorro stał się nieco szerszy, drapieżny. – Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, jutro alcalde odda ci konia.

x x x

Odszukanie żołnierzy nie było trudne. Poprzedniego dnia też ćwiczyli strzelanie i wieczorem w gospodzie Diego de la Vega nasłuchał się ich narzekań. Wystarczyło kilka niewinnych pytań i opisał dokładnie, gdzie alcalde urządził zaimprowizowaną strzelnicę. Teraz Zorro stał w cieniu rozrośniętego dębu, obserwując, jak na podwórzu opuszczonego gospodarstwa kolejna szóstka lansjerów unosi muszkiety.

– Ceeeel… Pal!

Huknęła salwa. Kłąb prochowego dymu okrył szereg strzelców, uwiązane w pobliżu konie zakręciły się niespokojnie i zatupały, z drzwi stodoły z trzaskiem posypały się drzazgi. De Soto odczekał chwilę, aż błękitny tuman zaczął się rozwiewać, machając dłonią, by odpędzić sprzed twarzy co gęstsze kłęby. Żołnierze stali już z bronią u nogi, starając się nie oddychać za głęboko, by nie dostać ataku kaszlu.

Alcalde podszedł do wrót. Na spłowiałym od słońca drzewie wyraźnie odznaczały się miejsca, gdzie uderzyły w nie kule. Niestety, większość śladów była poza obrębem namazanej węglem sylwetki.

– Nie wierzę własnym oczom – zaczął, odwracając się do żołnierzy. – Kto wam pozwolił na takie marnowanie prochu? – spytał, na poły retorycznym tonem, jakby nie spodziewał się, żeby ktokolwiek mu odpowiedział.

Aalcalde… – wyrwał się, zgodnie z jego przewidywaniami, Mendoza.

– Słucham, sierżancie?

– Kazaliście nam strzelać, alcalde

– Kazałem wam trafiać! – De Soto może i był wdzięczny sierżantowi, że odpowiedział na zadane pytanie, ale to nie sprawiało, by mówił mniej dobitnie. – Strzelać i trafiać. Gdy pakujecie większość kul w stodołę, a nie w cel, to jest właśnie marnowanie prochu! Każda – Uniósł dłoń, by podkreślić swe słowa. – KAŻDA kula, jaką wystrzelicie, ma trafić! To będzie właściwy użytek, nieważne, czy na ćwiczeniach, czy w walce! A to – obrócił się, wskazując na poobłupywane drzwi – to jest czyste marnotrawstwo!

Przysłuchujący się tej przemowie Zorro pokręcił nieznacznie głową. Zastanawiał się, na ile to, co właśnie obserwował, jest przedstawieniem odgrywanym przez alcalde, czy to na użytek żołnierzy, czy też raczej jego. De Soto był przecież zbyt doświadczonym dowódcą, by nie dostrzec tych drobnych drgnięć, minimalnych korekt, dzięki którym żołnierze strzelali tak niecelnie. Ale może dzięki temu widowisku alcalde chciał przekonać obserwatora, że garnizon w Los pozostaje daleko w tyle za jakimkolwiek innym oddziałem, i zachęcić go do pewnej lekkomyślności?

A może to właśnie żołnierze grali? Szóstka z patrolu Sepulvedy trafiła w cel. Jasne ślady na węglowym konturze grupowały się w nieprzyjemnie niewielkim, z punktu widzenia banity, kręgu, świadcząc, że ludzie Domingo potrafią celnie strzelać. To pozostali poznaczyli dziurami drzwi w nawet kilkustopowym rozrzucie od wyznaczonego zarysu, co było wręcz podejrzane przy salwie na tak niewielką odległość. Obserwator niemal musiał pomyśleć, że strzelcy nie chcą się później tłumaczyć, nie z tych nieudanych ćwiczeń, ale z uporczywego chybiania do ruchomego celu w akcji.

READ  Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 11

Jak by jednak nie było, Zorro nie miał zamiaru sprawdzać, na ile garnizon Los umyślnie unika trafienia jego osoby. W tej chwili nikt, nawet alcalde, nie miał pod ręką nabitej broni. Można było zacząć działać.

– Cóż to, alcalde? Marnujecie zapasy prochu? – zapytał podjeżdżając bliżej.

– Co?! – De Soto okręcił się w miejscu. Jego zaskoczenie było tak szczere, że Zorro poczuł się lekko rozczarowany. Wyglądało na to, że alcalde nie zaplanował tak wymyślnej pułapki, jak go podejrzewał, a przynajmniej nie pomyślał, że mógłby zmylić przeciwnika tak wyrafinowanym fortelem. – Co tu robisz, Zorro?!

– Przejeżdżałem w pobliżu i usłyszałem kanonadę. – Zorro uniósł dłoń do kapelusza w geście pozdrowienia. Jeden z szeregowych, Cruz, mimowolnie odwzajemnił gest i zaraz opuścił rękę. – Widzę, że macie ciekawą tarczę, señores. – Wskazał na drzwi, gdzie zaczerniona węglem plama przypominała z grubsza sylwetkę człowieka w pelerynie i kapeluszu.

– Brać go! – Alcalde nie miał zamiaru odpowiedzieć na zaczepkę.

Żołnierze posłusznie ruszyli do przodu, ale zaraz zatrzymali się, gdy Zorro ściągnął Tornado do i trzasnął z bicza. Raz, drugi, trzeci… Szeregowi cofnęli się, a Zorro roześmiał wesoło.

– Może lepiej spróbujecie mnie dogonić? – zaproponował i odjechał.

De Soto spojrzał w bok, gdzie stały uwiązane wierzchowce.

– Na koń! – krzyknął.

Zorro zatrzymał Tornado pod drzewem, tam gdzie stał poprzednio, tymczasem na podwórzu trwała kotłowanina. Konie na pośpiech jeźdźców zareagowały co najmniej nerwowo. Może zwykle nie byłoby aż takiego zamieszania, ale tym razem wśród wierzchowców wodził prym, dokładnie tak, jak się Zorro tego spodziewał, Mariposa. Wałach musiał się wynudzić przez te kilka dni w stajni, gdzie tylko Rubio z nim ćwiczył, a teraz jeszcze zdenerwował się kanonadą. Stawał dęba, kręcił się, wierzgał i utrudniał dosiadanie, a innym koniom udzielił się jego strach. Wreszcie Rubio ściągnął łeb wierzchowca ku ziemi i de Soto znalazł się w siodle, tak samo jak większość pozostałych żołnierzy. Alcalde rozejrzał się i niemalże zaklął, widząc, że Zorro, zamiast zniknąć, czeka na nich.

– Guzdracie się, alcalde! – krzyknął banita. – To przez tego konia! Warto było go sobie zabierać?

– Za nim! – De Soto wskazał na czarną sylwetkę.

Zorro ruszył przed siebie. Dopiero po dłuższej chwili, gdy wyjechał już na drogę, obejrzał się przez ramię. Żołnierze pędzili z gospodarstwa całą gromadą, na ich czele wyróżniał się de Soto. Przechylał się mocno w siodle, ponaglając Mariposę do szybszego biegu.

Tornado prychnął, nie rozumiejąc, czemu jego człowiek tym razem nakazuje mu zwalniać, a nie gnać z całej siły. Zorro poklepał go uspokajająco.

– Zrobimy sobie mały wyścig, przyjacielu – mruknął.

Odczekał, aż żołnierze dojadą do zakrętu drogi. Któryś z nich musiał się rozglądać na boki, nie tylko wpatrywać w plecy de Soto, bo nagle cały oddziałek skłębił się i zmienił kierunek, ruszając w stronę banity. Niemal natychmiast też wyciągnął się w linię. Żołnierskie konie były różnej jakości. Poza szybkim i wytrzymałym Mariposą, inne były znacznie wolniejsze i mniej wytrwałe. Na samym końcu kawalkady znalazł się kasztan sierżanta, najbardziej obciążony, a może raczej najmniej ponaglany.

Zorro zaśmiał się i poluzował nieznacznie wodze. Tornado szedł równym galopem, bez wysiłku, a on czuł, że wielki ogier wciąż się rwie, by ruszyć pełnym pędem. Ale nie mógł mu na to pozwolić. Nie teraz. Jeśli miał rozwiać przekonanie de Soto, że dzięki Mariposie zdoła go doścignąć, musiał przeciągnąć pościg i nie znikać mu w kilka chwil z pola widzenia. Alcalde niemal położył się na szyi swego wierzchowca, ponaglając go do szybszego biegu, i zdawał się nie zwracać uwagi na to, że reszta oddziału, mimo wysiłków, pozostaje w tyle.

To było to, czego się Zorro spodziewał. Dał jeszcze odrobinę luzu Tornado, by ten przyspieszył. De Soto zwykł wozić w olstrach nabity pistolet, więc nie mógł pozwolić, by alcalde znalazł się w zasięgu pewnego strzału. Musiał trzymać się wciąż przed nim, jako kuszący, niemal osiągalny cel, by ścigający zapomniał o tym, że dosiada wierzchowca szybszego niż którykolwiek z pozostałych, i w gorączce pogoni oddalił się od oddziału, pozbawiając liczebnej przewagi. Oglądał się więc co jakiś czas przez ramię, sprawdzając, czy ta taktyka działa.

Początkowo nie zadziałała, a przynajmniej nie tak, jak się spodziewał. De Soto rzeczywiście odbił szybko od swoich ludzi, ale nagle zwolnił, jakby się opamiętał, i także spojrzał za siebie. Zorro zaśmiał się i też demonstracyjnie zwolnił. Wyglądałoby na to, że de Soto nie zapamiętał się w pościgu i szybko zrozumiał, co chce mu przekazać banita, że jeden doskonały wierzchowiec nie zda się na wiele. Ale nie, po chwili alcalde znów ponaglił Mariposę i zaczął skracać dystans dzielący go od jeźdźca w czerni. Widocznie uznał, że poradzi sobie sam. Zorro także przechylił się w siodle i znów trochę poluzował wodze, dając znak Tornado, że teraz trzeba pędzić, ale jeszcze nie ile sił w nogach. Strzał z cwałującego konia był niemal niemożliwy, więc nie musiał się już martwić, że alcalde wpakuje mu kulę w plecy, a chciał dać mu posmak zwycięstwa i pozwolić, by siwek zbliżył się na tyle, by spostrzec, kto przed nim biegnie. Mariposa lubił biegać, teraz w cwale rozładowywał swe zdenerwowanie, a i wcześniej raz czy drugi próbował konkurować z Tornado. Była więc szansa, że da się wciągnąć do rywalizacji, i nawet jeśli de Soto zorientuje się w pułapce i spróbuje go wstrzymać, koń odmówi mu posłuszeństwa.

Udało się. Drzewa, niewielkie laski, kępy krzewów, pastwiska… Wszystko migało dookoła. Zorro już nie wstrzymywał Tornado w cwale, wręcz przeciwnie, zachęcał go do dalszego pędu i utrzymania szybkości. Mariposa gnał za nim, ale mimo wysiłków de Soto dystans pomiędzy jeźdźcami przestał maleć. Żołnierze zniknęli za pochyłością terenu, zabudowania dawno rozpłynęły się w oddali. Jeszcze chwila, jeszcze parę mil i Zorro był gotów przejść do drugiej części swego planu, zawrócić i zaatakować alcalde.

Nie zdążył. Nagły koński kwik za plecami kazał mu się obejrzeć. Siwek odbił w bok, skacząc i wierzgając, jakby nie miał za sobą kilkumilowego cwału i jakby pierwszy raz założono mu siodło na grzbiet. De Soto wyleciał w powietrze po drugim czy trzecim susie i upadł ciężko na ziemię. Potoczył się i znieruchomiał, i chyba tylko to przetoczenie go uratowało, bo Mariposa spróbował stratować swego jeźdźca. Uderzył kopytami tuż obok człowieka, na szczęście w chwili, gdy alcalde był jeszcze w ruchu, ale i tak mijając go ledwie o włos. A potem już nie miał możliwości ataku, bo Zorro zawrócił i najechał na rozzłoszczonego wierzchowca, oddzielając go od leżącego na ziemi człowieka. Ryzykował, że teraz on stanie się celem napaści, kopnięcia czy ukąszenia, ale Mariposa odskoczył na widok Tornado w bok i choć wciąż kulił uszy i szczerzył ostrzegawczo zęby, nie próbował ponowić natarcia. Zresztą Tornado całą swoją postawą demonstrował, że taka próba może mieć dla wałacha przykre konsekwencje. Mając pewność, że nie znajdzie się zaraz pod kopytami, Zorro zeskoczył z siodła i przykląkł przy de Soto.

Alcalde oddychał, ale płytko, z nosa sączyła mu się krew. Zorro skrzywił się mimowolnie. Taki upadek mógł być śmiertelny sam w sobie, nie potrzeba było stratowania. Samo uderzenie o ziemię mogło połamać Ignacio kości czy spowodować wewnętrzne obrażenia. On sam użył kiedyś podobnej sytuacji jako wymówki dla stłuczeń odniesionych w kanionie Perdido, dostatecznie poważnych, by skazać go na kilkanaście dni leżenia. Teraz krew na twarzy de Soto nasuwała mu podejrzenia, że alcalde mógł być w gorszym stanie, niż on wtedy. Jednak nie. Krew krwią, ale przy pobieżnym zbadaniu rannego Zorro nie znalazł żadnego złamania, czy to kończyny, czy, co poważniejsze, czaszki. Ignacio po raz kolejny okazał się być szczęściarzem. Co, rzecz jasna, nie zmieniało faktu, że nadal był nieprzytomny, i pewnie miał pozostać w tym stanie jeszcze przez kilka najbliższych godzin.

READ  Zorro i Rosarita Cortez - rozdział 49 Niedzielny obiad i pochopne oskarżenie

Zorro popatrzył na niebo i znów się skrzywił. Po raz kolejny, przyznał sam przed sobą, jego plan odbił się rykoszetem. Chciał tylko odciągnąć alcalde od żołnierzy, rozbroić i odesłać do pueblo, wściekłego i upokorzonego, ale i przekonanego, że doskonały koń, jakiego niedawno zdobył, nie będzie dla niego użytecznym narzędziem w pościgu za Zorro. Tymczasem miał przed sobą nieprzytomnego de Soto, potłuczonego pewnie tak, że przez najbliższe dni nie będzie w stanie się swobodnie poruszyć, a w perspektywie horyzontu nasuwający się od zachodu wał chmur, lśniący bielą z wierzchu i ciemny niebieską sinością, niemalże czarny pod spodem, niemożliwy do pomylenia zwiastun kolejnej jesiennej nawałnicy nadchodzącej znad oceanu. Zostawienie alcalde tu, gdzie upadł, nie wchodziło w grę. Ranny, nieprzytomny, nie miał szans, by przeżyć. Nawet gdyby przetrwał w przemoczonym ubraniu zimną noc, nie uniknąłby śmiertelnego w skutkach zapalenia płuc. Nie było też szansy, by żołnierze dotarli do niego, nim zacznie się ulewa. Ba, nawet gdyby nie było tej burzy, mogli się tu nie zjawić. Podczas pościgu zostali zbyt daleko w tyle, by zauważyć, że Zorro skręcił i odciągnął de Soto w bok, i jak zawsze pojechali przed siebie. Żaden z żołnierzy nie był na tyle dobrym tropicielem, by podążyć za alcalde po śladach czy choćby zorientować się, gdzie ich drogi się rozdzieliły. Zorro nie miał pewności, czy zdołałby ich teraz przywołać do rannego nawet strzałem z pistoletu. Byli dobre kilka mil dalej i pewnie kręcili się w miejscu, nie wiedząc, gdzie mają szukać swego dowódcy, czy też nawet zawrócili, zagubieni, do pueblo, licząc, że alcalde dotrze tam przed nimi. To zresztą było częścią planu, de Soto miał po starciu z Zorro wracać do Los na piechotę, przynajmniej przez kilka mil, ale teraz…

Stanowczo trzeba będzie w przyszłości lepiej planować. Staranniej rozważać wszystkie możliwe skutki, nim się zacznie realizować jakiś żart. Zwłaszcza jakiś drobny żart, powtarzał sobie Zorro, mozoląc się w pobliskim lasku nad wyłamaniem w miarę prostego drzewka. Potrzebował noszy dla rannego, ale zrobienie ich bez narzędzia większego od noża było naprawdę… deprymujące. Tak samo jak świadomość, że tym razem miał szczęście, bo największe konsekwencje popełnionego przez niego błędu poniósł de Soto, a nie on sam. Za łatwo mógł sobie wyobrazić, że znów czegoś nie dopatrzy, ale tym razem zaglądając do garnizonu… Otrząsnął się. Raz na jakiś czas miał pecha i jego plany zawodziły, zwykle bardzo dla niego boleśnie. A może, pocieszył się, jest tak, jak się zawsze upierał przy ojcu czy Victorii. Miał szczęście, bo gdy coś szło nie tak jak powinno, udawało mu się przetrwać. Ale tak czy inaczej, teraz musiał porzucić puste rozważania i zająć się tym, co było do zrobienia. I to szybko, nim galony wody spadającej z nieba utrudnią mu zadanie.

Budowa szałasu nie wchodziła w grę. Cokolwiek by uplótł, nie miało szans przetrwać nadchodzącej nawałnicy, czy to rozerwane wiatrem, czy po prostu zbyt nieszczelne wobec oberwania chmury. Potrzebowali czegoś solidniejszego niż parę spiętrzonych gałęzi czy nawet drewniana buda, czegoś, co i ochroni przed deszczem i wiatrem, i pozwoli rozpalić ognisko, by uniknąć chłodu, a i jeszcze będzie dość duże, by zmieścili się tam w trójkę, bo Zorro nie miał zamiaru zostawiać Tornado na pastwę burzy. Najlepsza byłaby jaskinia. Do kryjówki pod hacjendą było jednak za daleko, nawet gdyby zaryzykował późniejsze wmawianie de Soto, że go podrzucono, rannego, pod dom de la Vegów. Za to szczęśliwie się złożyło, że Zorro wiedział, gdzie znaleźć inną grotę, nawet niedaleko, choć nie tak blisko, jak by chciał. Przy odrobinie szczęścia, zdążą tam dotrzeć, nim burza znajdzie się nad ich głowami.

Dwa połączone ze sobą drągi, czyli nosze. Gałęzie młodych drzewek, które w końcu wyszarpał z gruntu, dały się spleść i powiązać. Jedwab peleryny był za delikatny na pokrycie, więc rozsiodłał siwka, by użyć jego czapraka. Przydały się też rzemienie z ogłowia i puślisk, i same strzemiona, by wzmocnić konstrukcję. Nie miał wątpliwości, że de Soto solidnie wytrzęsie na takich travois, ale Zorro nawet nie próbował budować kołyski zawieszanej między siodłami. Tornado mógł pociągnąć ciężar, a Mariposa był zbyt nieobliczalny, by choćby myśleć o sprzężeniu go w parę z czarnym ogierem.

Gdy ruszali w stronę wzgórz, chmury zakrywały już połowę nieba. Daleko, nad linią horyzontu, zaczynały prześwitywać na żółtawo i sino, co było kolejnym znakiem, że ta burza będzie należała do wyjątkowo gwałtownych. Momentami rozbłyskiwały jasno i w panującej ciszy można było usłyszeć cichy pomruk grzmotów. Tornado przez chwilę prychał i potrząsał łbem, drobiąc w miejscu, protestując przeciwko zmianie z wierzchowca w zwierzę pociągowe, ale zaraz ruszył posłusznie przed siebie. Zorro szedł obok ogiera, pilnując, by ranny nie zsunął się z noszy. Ignacio nadal nie odzyskiwał przytomności, choć, jak się już Zorro przekonał, jego serce biło dość mocno i na tyle równo, by rozwiać obawy o wewnętrzne krwotoki. Travois podskakiwały na nierównościach gruntu mniej, niż się spodziewał, młode drzewka, z których je zbudował, uginały się elastycznie i bardziej kołysały, zmiatając wystającymi gałązkami grunt, niż ryły w nim rowki, jak to Zorro widział przy indiańskich konstrukcjach.

Przeszli już kilkanaście jardów, gdy odezwało się rżenie. Zorro obejrzał się. Mariposa szedł za nimi, wyraźnie zdecydowany, by pozostać z jedynym znajomym sobie towarzystwem. Mężczyzna wzruszył ramionami. W tej chwili wierzchowiec de Soto był tylko dodatkowym kłopotem. Najchętniej przepędziłby go, nie dbając o to, czy wałach zabłądzi gdzieś w okolicy, dołączy do dzikich koni czy też zdoła wrócić do swej stajni, nieważne, gdzie się ona, jego zdaniem, znajduje. Ale że to zajęłoby Zorro cenny czas na ucieczkę przed burzą, zignorował konia i ruszył w stronę wzgórz.


CDN.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 23Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 25 >>

Author

No tags for this post.

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

mahjong

slot gacor hari ini

slot bet 200 perak

situs judi bola

bonus new member

spaceman

slot deposit qris

slot gates of olympus

https://sanjeevanimultispecialityhospitalpune.com/

garansi kekalahan

starlight princess slot

slot bet 100 perak

slot gacor

https://ceriabetgacor.com/

https://ceriabetonline.com/

ceriabet online

slot bet 200

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

slot bet 200

situs slot bet 200

https://mayanorion.com/wp-content/slot-demo/

judi bola terpercaya