Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 27

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
Zasady wyznaczają granice. Lecz czy na zawsze i dla każdego? Dziewiąta część opowieści o i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Escalante, Felipe, Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,

Rozdział 27. Wezwanie


Niezwykłe posunięcie alcalde, by przekazać padre Benitezowi nadmiar podatku, wywołało w Los Angeles poruszenie. Czy to w słońcu, pomiędzy straganami na placu w dzień targowy, czy w cieniu werandy gospody, zamożniejsi i ubożsi mieszkańcy pueblo roztrząsali motywy, jakie kazały de Soto oddać pieniądze zakonnikowi. Nikogo nie przekonało to, co usłyszano – że alcalde był zdecydowany wspomóc kapłana i jego podopiecznych, więc snuto teorie na temat tego, co podczas burzowej nocy zrobił z de Soto, że ten zdecydował się wypuścić z rąk taką kwotę, i jaki w tym udział miał pewien pechowy łowca nagród, którego ciało odnaleziono parę mil od pueblo. Jednak najbardziej popularna plotka głosiła, że zamaskowany banita nawet nie dotknął alcalde, a jedynie potajemnie wyniósł sakwę z jego gabinetu. W tej wersji wydarzeń de Soto od początku planował zatrzymanie pieniędzy dla siebie pod pretekstem, że zostały ukradzione przez Zorro, a banita za jednym posunięciem uniemożliwił mu ten plan, wspomógł padre i uratował swą reputację od pomówienia i niesławy.

Trudno było powiedzieć, ile z tych plotek dotarło do de Soto. Nawet jeśli większość dyskutantów ściszała głos, gdy alcalde wchodził do gospody, to już żołnierzy nie unikano w podobny sposób, choć nikt nie miał wątpliwości, że zapytani przez dowódcę powtórzą mu wszystko, co usłyszeli na jego temat. Ale nikogo to nie zraziło. Przeciwnie, nagle czerwieniejące policzki alcalde, gdy na jego widok w gospodzie zapadała cisza, prowokowały powszechną wesołość i były potwierdzeniem, że przynajmniej ta plotka była prawdziwa.

De Soto jednak po raz kolejny udowodnił, że nie jest podobny do swego poprzednika. Kiedy bowiem Luis Ramone, spurpurowiały ze złości, groziłby grzywnami, a nawet próbowałby aresztować co poniektórych pechowców, to de Soto milczał. Nie potrafił ukryć swej irytacji, ale starał się nie reagować, a nawet przeciwnie, nawiązywać zupełnie obojętną rozmowę. Co, rzecz jasna, poskutkowało tylko nowym wysypem plotek i podrwiwań. Napady furii Ramone kończyły się zazwyczaj wizytą czarno ubranego jeźdźca, który wyjaśniał mu, jak bardzo niewłaściwe było obwinianie ludzi o swe własne błędy, więc gdy teraz de Soto starał się nie dostrzegać zachowania ludzi, żartowano, że w ten sposób alcalde unika ponownej wizyty Zorro.

Tymczasem de Soto znalazł inny sposób, by zamknąć ludziom usta, a przynajmniej choć trochę utemperować pogłoski na swój temat. Trzy dni po swej niedobrowolnej jałmużnie wmaszerował do chwilowo pustawej gospody niosąc pod pachą rulon papieru. Bezceremonialnie zażądał zwolnienia największego stołu i rozpostarł na nim zwój, budząc powszechne, choć skrywane zainteresowanie.

Papier okazał się mapą okolic Los Angeles. Coś takiego mogło oznaczać dosłownie wszystko, od naliczenia nowych podatków do wyznaczenia dodatkowych patroli, więc liczba obecnych w sali zaczęła szybko wzrastać. De Soto czekał, niezbyt cierpliwie, bo rozglądając się po gospodzie jakby kogoś szukał. Wreszcie, gdy w pobliże stołu przepchnęło się kilku caballeros, zrezygnował i poinformował zebranych, że jego zdaniem jest już najwyższa pora, by rozpocząć prace przy nowym akwedukcie. Mapy i obliczenia zostały przygotowane, w kasie pueblo są pieniądze, dzięki którym będzie można opłacić robotników, a sam alcalde wysłał już listy do okolicznych miejscowości w poszukiwaniu składu z drewnem, który mógłby dostarczyć do Los Angeles materiału na rury. Pozostało tylko przygotować rowy, którymi popłynie woda. Jeśli wszystko zostanie sprawnie poprowadzone, Los Angeles będzie mogło się nią cieszyć tuż po nowym roku. Do kopania rowów zaś potrzebni byli robotnicy i tu de Soto liczył na pomoc czy współpracę mieszkańców. Mógł ogłosić, jak podkreślił ze złośliwym uśmiechem, obowiązkowe prace dla dobra osady, ale wolał, by to zadanie spoczywało na ochotnikach. Następnego dnia o świcie miała wyruszyć pierwsza drużyna kopaczy, więc alcalde zapraszał chętnych, by się do niej zgłosili.

– A co z wynagrodzeniem, alcalde? – wyrwało się komuś z dalszych szeregów. Bezpiecznie ukryty za plecami innych, czuł się na tyle pewnie, by nawet nadać swemu głosowi ton lekkiej drwiny.

– Oczywiście zostanie wypłacone – odparł de Soto, pozornie niewzruszony. – Powiedziałem już. To nie są roboty przymusowe. Kto się zgłosi, dostanie zapłatę.

– W tych papierkach? – zapytał ten sam ciekawski.

Alcalde widocznie poczuł się nieco dotknięty tym pytaniem, bo oparł się o filar i przez dłuższą chwilę przyglądał zebranym, jakby próbując wypatrzyć pomiędzy nimi pytającego. Ludzie poruszyli się niespokojnie, ale nikt nie przesunął się w bok, by odsłonić mu widok.

– Pieniądze, jakie są przeznaczone na budowę wodociągu, zostały przekazane do nowo otwartego banku Los Angeles – oświadczył wreszcie. – Mogą zostać z niego wypłacone pracownikom jako dniówki, tygodniówki, bądź w całości po zakończeniu prac.

To oświadczenie wywołało jeszcze większe poruszenie wśród zebranych. Alcalde mógł mówić, co chciał, na temat płacenia robotnikom, ale ludziom było trudno uwierzyć w jego zapewnienia. Bank to było jednak coś zupełnie innego. Caballeros, którzy złożyli się, by go ponownie otworzyć, byli powszechnie szanowani. Jeżeli to oni mieli nadzorować wypłaty dla kopaczy, można było im zaufać. Zresztą już poprzedniego dnia, ledwie bank został otwarty, kilka osób zamieniło w nim swe asygnaty na solidne, brzęczące pesos, upewniając się w ten sposób, że nie stracili swoich oszczędności.

Nim szmer przerodził się w gwar rozmów, de Soto zastukał w stół.

– Prócz kopaczy będą potrzebni też murarze – oznajmił. – Tu – puknął palcem w niebieskawą plamę na mapie – musimy wymurować zbiornik, z którego woda będzie się przelewała do rurociągu, i to wymurować z kamienia, nie z adobe. Kto radzi sobie z kamieniarką, może się zjawić jutro o świcie przy bramie garnizonu. Kto chce dopomóc, wyszukując odłamki skalne, może przyjść także.

Ciekawski z tłumu znów się odezwał. Tym razem przepchnął się pomiędzy zebranymi bliżej i alcalde mógł dostrzec, że to Miguel Carvajal.

– A ile nam zapłacicie, alcalde? Za to całe kopanie, murowanie i noszenie kamieni? – spytał.

– To zależy, ile osób się zgłosi, ale przewiduję dziesięć pesos za dzień pracy murarza, osiem dla kopacza i trzy za wózek kamieni – odparł de Soto. – I tego nie zmienię! – zastrzegł natychmiast. – Inaczej zebranych pieniędzy nie wystarczy na zakup drewna i będę musiał nałożyć podatek.

Sama wzmianka o podatku wystarczyła, by już oburzeni ludzie przycichli. Można było dostrzec, że zaczynają się zastanawiać i namyślać. Zapłata nie była zbyt wysoka, nie za dzień ciężkiej fizycznej pracy. Jednak wielu peonów w okolicach Los Angeles pracowało równie ciężko na polach, bez szansy na nawet takie wynagrodzenie, tylko licząc, że zebrany plon pozwoli im wyżywić rodzinę. Padre Benitez zaczął już robić użytek z otrzymanych pieniędzy i nikomu nie groził w tej chwili głód, ale chyba każdy pamiętał choćby o tym, że nim nadejdzie Navidad, w Los Angeles będzie jeszcze jeden jarmark. Nie wspominając już o zimowym podatku dla gubernatora. Każde peso było więc cenne, nieważne, czy miało wrócić do kufra alcalde, czy też zostać wydane na jakąś odrobinę przyjemności.

READ  Legenda i człowiek Cz V: Doskonały plan, rozdział 34

Nim jednak Miguel czy ktokolwiek inny wpadł na pomysł, by zadać jeszcze jakieś pytanie czy może zacząć się targować, de Soto zwinął mapę i ruszył do wyjścia. Zebrani rozstąpili się, by zrobić mu przejście, i tym samym odsłonili jeszcze jedną osobę. Diego de la Vega stał przy drzwiach gospody, oparty o ich futrynę.

Alcalde zatrzymał się i przyjrzał mu się uważnie, z namysłem. Diego nie zareagował, notował coś zawzięcie w trzymanym w dłoni notatniku. Dookoła ludzie, już rozdyskutowani na temat opłacalności pracy przy wodociągu, przycichli, obserwując obu mężczyzn.

– Znów kłótnia z żoną, de la Vega? – zapytał w końcu de Soto jadowicie.

– Czemu o to pytacie, don Ignacio? – drgnął zaskoczony i przestał skrobać rysikiem.

– Wyglądasz, jakby cię wyrzuciła spać do stajni.

– Wyrzuciła? Skądże! – Diego mimowolnie przygładził splątane włosy, wyciągając z nich źdźbło trawy. – W stajni niekoniecznie się śpi, alcalde.

De Soto uśmiechnął się krzywo. Młody de la Vega miał nie tylko siano we włosach, ale i był ubrany w wymiętą koszulę, a podkrążone oczy sugerowały bezsenną noc. Jednak chyba dostrzegł, że alcalde nie uwierzył jego zapewnieniu, bo odezwał się znowu.

– Źrebiła się jedna z klaczy… – zaczął się tłumaczyć.

– Nie musisz się usprawiedliwiać – przerwał mu de Soto. – Wystarczy, że raczyłeś się wreszcie zjawić.

– Początek budowy wodociągu… – zaczął mówić Diego, jednocześnie wysuwając przed siebie notatnik.

– Co, kolejny artykuł? – Alcalde nie dał mu dokończyć. – Dobrze. Ale na razie wyjaśnij ludziom, czemu nie mogę zapłacić więcej.

– Będę potrzebował tych obliczeń. – Diego sięgnął po plik kartek, jaki prócz mapy trzymał de Soto.

– Nie masz kopii? A, dobra. Bierz! – Podał kartki.

Gracias. – W głosie Diego nie dało się wyczuć nadmiernej wdzięczności. Ruszył w głąb sali, wymijając alcalde, ale gdy przechodził obok, de Soto przytrzymał go za ramię.

– Diego… – powiedział znacznie ciszej. – Doceniam, że chcesz opisać budowę wodociągu. To ważne wydarzenie i dobrze, że poświęcisz mu artykuł.

Młody de la Vega spojrzał zaskoczony na dawnego kolegę. Do tej pory nie zdarzyło się, by Ignacio tak otwarcie przyznał, że docenia jego pracę jako wydawcy.

Don Ignacio… – zaczął.

– Ale byłeś mi tu potrzebny wcześniej, by wyjaśnić ludziom, w czym mogą pomóc. A ty nie raczyłeś się zjawić. Musimy porozmawiać o tym, co pisałeś i piszesz w gazecie. – De Soto puścił jego ramię i wyszedł.

Diego zamrugał i otrząsnął się, jakby chciał ruszyć za alcalde, ale w tej samej chwili Carvajal przepchnął się pomiędzy zebranymi.

Don Diego, czemu alcalde powiedział, że nie może zapłacić więcej? – spytał.

– Mamy tylko… – zaczął wyjaśnić młody de la Vega, jednocześnie idąc do stołu i pospiesznie wertując plany w poszukiwaniu obliczeń kosztów. Życzenie alcalde, by porozmawiać o treści gazety, chwilowo musiało poczekać.

x x x

Juan Checa zjawił się w hacjendzie de la Vegów nagle, bez wcześniejszej zapowiedzi. Przyjechał o świcie, przemoczony po nocnej burzy, jaka zaskoczyła go w połowie drogi między Santa Barbara i Los Angeles.

– Juan? – Diego niemal wpadł do salonu, gdzie Pablo wprowadził nieoczekiwanego gościa. – Co się stało?

– Kłopoty, Diego. Poważne kłopoty.

Młody de la Vega przyjrzał się przyjacielowi.

– Odpoczniesz chwilę i coś zjesz, nim nam o nich opowiesz, czy mam siodłać konia i wracamy?

Checa skrzywił się, ściągając przesiąkniętą wodą kurtkę.

– Odpocznę – odparł. – Viento zresztą tego potrzebuje. Gdyby nie to, że nie boi się piorunów, nie zdołałbym tu dojechać.

– Dobrze. Zaczekaj moment. – Diego zakręcił się na pięcie i ruszył do drzwi.

Ubranie Diego pasowało i na jego przyjaciela, a Marii nie trzeba było długo namawiać, by przygotowała śniadanie dla jeszcze jednej osoby. Juan, już przebrany, z wdzięcznością przyjął poczęstunek. Nie zaczął jednak mówić, co go tak nagle sprowadziło do Los Angeles, tylko wskazał na przejście do biblioteki. Młody de la Vega bez słowa sprawdził, czy korytarz hacjendy jest pusty. Mógł się spodziewać, że Checa będzie mówił o sprawach, o których nie powinien usłyszeć nikt niewłaściwy.

– Co się dzieje? – Don Alejandro wyprzedził syna i rzucił to pytanie, jeszcze zanim Diego skończył zapalać świece w jaskini.

– Flor ma poważne kłopoty.

– Znów nalegają na jej zamążpójście? – spytała Victoria.

– Nie, to nie to. Od waszej wizyty plotki przycichły, alcalde o to zadbał. I wasz bratanek też zostawił ją w spokoju. Nawet po tamtej historii z końmi nie było takiego hałasu jak jeszcze niedawno. Ale…

– Ale? – odezwał się Diego.

Juan przysiadł na krawędzi biurka i zaplótł ręce.

– Od czterech tygodni Flor przypomina własny cień – powiedział.

– Czterech tygodni?

– Tak. W każdym razie od czterech tygodni zaczęła się oglądać przez ramię, jakby coś jej zagrażało, i było to coś gorszego niż zwykłe głupie ploteczki starszych señor. Wtedy była niepewna, łatwo się denerwowała, wahała, ale teraz…

– Jest przerażona?

– Tak. Boi się czegoś. Czego, nie umiem powiedzieć, bo nie ma takiej siły, która by z niej wyciągnęła, co to jest. Zdążyliśmy się ze trzy razy pokłócić…

– O! – wyrwało się Victorii.

– Tak, pokłócić – przytaknął Juan. – Wiem, że to brzmi nieprawdopodobnie, ale zwymyślała mnie ostatnio i wyrzuciła za drzwi, gdy naciskałem, by powiedziała, co ją tak przeraża. Mogę tylko zgadywać, że ona nie potrafi się przed tym czymś schronić w hacjendzie. Domyślacie się, jak to wpływa na ludzi?

Don Alejandro tylko kiwnął głową, Diego skrzywił się nieznacznie.

– W zupełności – odparł. – Ci na patrolach są już chyba bardzo nerwowi?

przytaknął.

READ  Legenda i człowiek Cz V: Doskonały plan, rozdział 3

– Owszem. Jeśli kogoś przydybią… Nie, nie zabijemy go – zaprzeczył pospiesznie – ale lekarz będzie miał sporo pracy. Consuela też pilnuje Flor. Zagląda za wszystkie zasłony i tak dalej. Ale nie możemy wytropić, co ją tak przestraszyło. Po tej wczorajszej kłótni stwierdziłem, że sami nie damy rady. Może wy będziecie mieli więcej szczęścia. Udało się wam z tymi plotkami, może i z tym się powiedzie…

– Możliwe – przytaknął Diego. – Masz może jakichś podejrzanych?

Checa zaśmiał się dość ponuro.

– Całe Santa Barbara, Zorro – powiedział. – Całe Santa Barbara.

Diego tylko kiwnął głową w odpowiedzi.

– Będę potrzebował dobrej wymówki, ojcze – zwrócił się do don Alejandro. – Przed Ignacio, ale jeszcze bardziej przed Flor.

Starszy tylko przytaknął. Ku słabo skrywanej irytacji de Soto, Diego nie miał kłopotów ze zorganizowaniem ludzi i praca nad wodociągiem szła bardziej niż sprawnie. Wznoszono nie jeden, a dwa murowane zbiorniki na wodę, kopano rów wzdłuż wytyczonej trasy, a caballeros z hacjend, przez ziemie których przechodzono, przygotowywali posiłki i wodę dla robotników. Diego codziennie jeździł, by być w pobliżu pracujących, gdyby były potrzebne jakieś wyjaśnienia, ale w tym doskonale mógł go zastąpić ojciec albo i sam de Soto, który przecież dysponował planami i obliczeniami. Do tej pory bowiem alcalde pojawiał się codziennie na budowie, ale rozwiązywanie wszystkich problemów zrzucał na młodego de la Vegę.

Jednak ważniejsze było usprawiedliwienie tej nieoczekiwanej wizyty przed señoritą Pereira, by nie podejrzewała Juana o ściągniecie pomocy.

– Dam ci parę listów, do Rafaela i innych – zapewnił teraz syna don Alejandro. – Będą dość ważne, by nie ryzykować posyłania ich pocztą, to powinno dobrze tłumaczyć, czemu wyjechałeś. Alcalde biorę na siebie, nie będzie mógł protestować. Przypomnę mu, że masz obowiązki nie tylko wobec pueblo, ale i hacjendy. Zresztą zorganizowałeś wszystko tak, że nie powinno być kłopotów. Zabierzesz Tornado?

– Nie, Esperanza wystarczy. Jest szybka i wytrzymała, a tam będzie potrzebny Diego de la Vega, nie Zorro. No i obiecywałem Ramirezowi, że on się tam nie pokaże…

Don Alejandro tylko uniósł brwi. Nie słyszał o takiej obietnicy.

– Nie dosłownie. – Diego właściwie zrozumiał zdumienie ojca. – Ale on wciąż nas przestrzegał, by Zorro nie działał w Santa Barbara, więc nie chcę tego naruszać. Zresztą nie ma takiej potrzeby, nie przy nim. Spakuję tylko torbę i jedziemy.

– Chwileczkę, Diego! – odezwała się Victoria. – Dokąd się tak śpieszysz? Chcesz powiedzieć, że jedziesz sam?

– Tak… Czemu pytasz?

– Bo oboje jedziemy do Flor.

– Nie!

– Tak.

– Ale…

– Nie ma mowy! – oświadczyła. – Jadę z wami.

– Vi… – Diego postąpił krok do przodu.

podniosła się z fotela.

– Jeśli idzie ci o narażanie dziecka, to pozwól sobie przypomnieć, że codziennie jeżdżę do pueblo i nic złego się ze mną nie dzieje! Rosita mi tego nie zabrania! – podkreśliła. – Zniosłam już bez kłopotów jeden taki wyjazd i teraz też mi nie zaszkodzi!

– Ale to było ponad półtora miesiąca temu, Vi! Przez ten czas…

– Już ci powiedziałam, że Rosita nie zabroniła mi jeździć.

– Ale…

– Zrozum, Diego, że muszę z wami jechać. Cokolwiek grozi Flor, ona ci się z tego nie zwierzy.

– Czemu?

– Po pierwsze dlatego, że jesteś mężczyzną, a Flor nie potrafi zaufać mężczyźnie.

– To prawda – przytaknął Juan.

– A po drugie, będzie chronić Juana.

– Co?! – poderwał się Checa.

– Przecież słyszałeś to już wcześniej. Powiedziała mi, że jesteś bezbronny, że możesz zginąć, prawda? Pamiętasz?

– Tak, ale…

– To nie ma znaczenia, jak bardzo chciałeś jej udowodnić, że nic ci nie zagrozi, Juan – powiedziała miękko doña de la Vega. – Ona się boi o ciebie, więc będzie milczeć. Zwymyśla cię, wyrzuci za drzwi, ale nic ci nie powie, w obawie, że będziesz, będziecie chcieli coś zrobić z tym zagrożeniem, razem, i ściągniesz na siebie niebezpieczeństwo, osłaniając mojego męża. Pamiętaj, że ona nie wie, kim jest Zorro. Nie sądzę też, by zwierzyła się Consueli.

– Ale to oznacza…

– Że naprawdę muszę z wami pojechać. – przerwała mężowi. – Tylko ja mogę się od niej dowiedzieć, jak jej grożą i czym.

Diego odetchnął głęboko i z niechęcią odsunął się od biurka, dając żonie wolną drogę do schodów, jakby w ten sposób wyrażał swoją zgodę.

– Pójdę pomóc z zaprzęgiem – zaproponował Juan pojednawczym tonem.

x x x

Na pierwszy rzut oka hacjenda Pereirów wyglądała tak samo jak parę tygodni wcześniej. W zaniedbanym ogrodzie przekwitały ostatnie jesienne róże, pożółkłe liście i nieprzycięte pędy pnączy zwisały smętnie z trejaży. Okiennice były szeroko otwarte, ale dostrzegła zaraz błyski metalu na dodatkowych okuciach. Dom Flor stawał się twierdzą.

Sama Flor czekała na gości na ganku, podobnie jak poprzednim razem ubrana w ciemnografitową suknię. aż się zachłysnęła, widząc, jak bardzo blada i wymizerowana jest Pereira. Dziewczyna patrzyła na gości jakby nie wiedząc, czy ma ich przywitać, czy raczej poprosić, by jak najszybciej opuścili jej ziemie.

– Flor… – wychyliła się z powozu wyciągając rękę.

stropiła się i cofnęła, ale w tym samym momencie odezwała się Consuela.

Madre de Dios, doña! – wykrzyknęła. – Wy nie powinniście już podróżować! Gdyby wam się coś stało…

– Ale nic mi nie jest… – oparła się na ramieniu Diego, by wysiąść. – Ani mojemu dziecku. Skorzystałam z okazji, by cię znów zobaczyć, Flor.

– Och! – Flor nagle zreflektowała się, jak może być odebrane jej milczenie. Może też miało na to wpływ ponaglające spojrzenie gospodyni. – Victorio, wybacz, okropna jestem. Przejechałaś taki szmat drogi, by mnie odwiedzić, a ja… – zaczęła się plątać.

– Cii… – Doña de la Vega objęła przyjaciółkę. – Cii… Spokojnie. Już spokojnie…

Pereira wstrząsnęła się. Przez moment wydawało się, że wybuchnie płaczem, ale opanowała się i wyprostowała.

– Diego… – zwróciła się do młodego de la Vegi. – Victorio… Witajcie w moim domu. Cieszę się, że mogę was znów zobaczyć…

miała wrażenie, że dziewczyna ugryzła się w język, by nie dodać „zanim” albo „jeszcze”. Na razie jednak skoncentrowała się na tym, by przejść do salonu i usiąść na czymś, co nie będzie się trząść czy kołysać. Niemal zapomniała, jak długo poprzednim razem jechało się do Santa Barbara, i była bardziej niż zmęczona. Dopiero teraz, poniewczasie, przyszło jej na myśl, że zgoda Rosity na codzienne wizyty w Los Angeles nie oznaczała, że nadal może swobodnie podróżować. A w każdym razie nie tak daleko.

READ  Legenda i człowiek Cz VI: Uzurpator, rozdział 8

Ale nie żałowała, nie po tym, jak zobaczyła, co się dzieje z Flor. Consuela już wydawała polecenia, już szykowała pokój dla gości, by mogli się odświeżyć po drodze, i lekki poczęstunek. Tymczasem pierwsze wrażenie z powitania, jak szybko zdała sobie sprawę doña de la Vega, było właściwe. Cokolwiek groziło Flor, sprawiło, że zdawała się odliczać czas do jakiegoś wydarzenia. Rozmowa przy posiłku, jaki podano niespodziewanym gościom, wciąż się rwała. co rusz milkła w połowie zdania, uciekając wzrokiem od rozmówcy, myliła wątek czy gubiła się w niedomówieniach. Nerwowe ruchy dłoni, jakimi mięła serwetkę, były znacznie wyraźniejsze niż poprzednio.

To samo nie mogło ujść uwadze Diego. Młody przeprosił za to, że na razie musi opuścić hacjendę, i odjechał, żeby dostarczyć listy ojca kuzynowi. Obiecał wrócić tak szybko, jak tylko się da, ale podejrzewała, że raczej będzie to późno, by ona miała czas na rozmowę z señoritą Pereira. Wyglądało na to, że jej mąż uznał, że faktycznie miała rację przyjeżdżając do Santa Barbara i zostawiał jej zadanie dowiedzenia się, co tak dręczyło dziewczynę.

Na razie jednak musiała znaleźć się w łóżku. Consuela i Flor pomogły jej dobrnąć do pokoju, przebrać się i wreszcie, wreszcie, położyć. Gospodyni przyniosła jeszcze doñi de la Vega jej ulubioną gorącą czekoladę i na koniec Flor i ona zostały same.

Pereira przycupnęła na brzegu łóżka. Victoria, by podnieść filiżankę z czekoladą, musiała użyć obu rąk.

– Nie powinnaś była… – odezwała się cicho Flor.

– Co nie powinnam?

– Przyjeżdżać. Twoje dziecko… Jeśli mu się coś stanie…

– Nie stanie się nic złego. – uśmiechnęła się z pewnością, jakiej wcale nie czuła. Ale musiała uspokoić dziewczynę.

– Może powinnam wezwać lekarza…

– Nie!

– Nie?

– Nie ufam doktorowi Corrando. Spotkałam go poprzednim razem i wiem, że mu nie zaufam. Nie martw się o mnie, Flor. Odpocznę i wszystko będzie w porządku. Rosita nie pozwoliłaby mi jeździć do pueblo, gdyby to miało mi zaszkodzić.

Flor tylko kiwnęła głową, jakby przyjmując wyjaśnienia, ale nadal unikała spojrzenia Victorii.

– Flor… – odstawiła niedopitą czekoladę i oparła swoją dłoń na palcach dziewczyny. – Co się dzieje?

wzdrygnęła się i poderwała z miejsca. Potem zawahała i usiadła z powrotem.

– Dlaczego Juan was ściągnął? – spytała cicho.

– Spojrzałaś w lustro ostatnio?

Flor odwróciła głowę.

– Nie sądziłam… – powiedziała cicho.

– Wyglądasz źle, Flor. Juan boi się o ciebie, tak samo jak ty boisz o niego. Consuela pewnie też się martwi…

– Nie…

– Uwierz mi – uśmiechnęła się porozumiewawczo – że jak tylko przyblednę, choćby z najniewinniejszego powodu, moja Antonia w gospodzie czy Maria w hacjendzie trzęsą się nade mną niczym kwoki.

zerknęła na swego gościa.

– Dziecko ma zwyczaj kopać mnie od czasu do czasu – wyjaśniła doña de la Vega. – Niekiedy jest to tak mocne szturchnięcie, że robi mi się słabo, muszę usiąść. A one obie od razu się niepokoją. Tego się nie da uniknąć.

Dziewczyna znów wpatrywała się w podłogę.

– A jeśli… – zaczęła cicho i urwała.

czekała.

Flor odetchnęła głęboko.

– Jesteś zmęczona – oświadczyła. – Mówisz, że źle wyglądam, ale twoja Maria natarłaby mi solidnie uszu, gdybym cię teraz zamęczała moimi problemami, zamiast pozwolić ci odpocząć. – Uśmiechnęła się z wysiłkiem. – Porozmawiamy jutro, dobrze?

nie mogła nie odpowiedzieć jej uśmiechem. Równie wymuszonym, jak ten señority Pereira.

– Jutro – zgodziła się.


CDN

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 26Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 28 >>

Author

No tags for this post.

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

mahjong

slot gacor hari ini

slot bet 200 perak

situs judi bola

bonus new member

spaceman

slot deposit qris

slot gates of olympus

https://sanjeevanimultispecialityhospitalpune.com/

garansi kekalahan

starlight princess slot

slot bet 100 perak

slot gacor

https://ceriabetgacor.com/

https://ceriabetonline.com/

ceriabet online

slot bet 200

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

slot bet 200

situs slot bet 200

https://mayanorion.com/wp-content/slot-demo/

judi bola terpercaya