Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 29

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World Zorro 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
Zasady wyznaczają granice. Lecz czy na zawsze i dla każdego? Dziewiąta część opowieści o Zorro i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, de la Vega, Escalante, Felipe, Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,

Od autora: Dzięki za wszystkie komentarze i specjalne podziękowania dla Amigi za korektę i wskazanie paru niejasności! Co do Flor… Cóż, chwile ulgi nigdy nie trwają długo…


Rozdział 29. Zwrot ku lepszemu


Esperanza, łagodna klacz maści palomino, na jakiej jeździł młody de la Vega, była w Los Angeles uważana za jednego z najszybszych wierzchowców w okolicy pueblo, a może nawet w Alta Kalifornia. Twierdzono, że jedynym koniem zdolnym ją prześcignąć był słynny Tornado. Uznano tak kilka lat wcześniej, gdy klacz publicznie dowiodła swej szybkości wygrywając wyścig z niejakim Herrerą i jego cennym ogierem. Sam Diego rzadko się chwalił tamtą wygraną, uważając, że señor Herrera umyślnie hamował swego konia, by sprowokować wyższe zakłady w następnej gonitwie, ale nigdy nie zaprzeczał, że jego klacz jest i szybka, i wytrzymała.

Teraz szybkość i wytrzymałość Esperanzy okazały się dla Diego równie cenne, co dla Zorro te same cechy Tornado. Wracał do Santa Barbara zmuszając klacz do największego wysiłku, na jaki było ją stać bez ryzyka, że padnie po drodze.

Czas, zależało mu na czasie. Już dosyć go stracił poprzedniego dnia, gdy dotarł do domu tak późno, że nawet nie zawracał sobie głowy podjeżdżaniem do hacjendy, tylko od razu skierował klacz do jaskini, gdzie zadbał, by Esperanza dostała swoją porcję wody i paszy, a sam padł na siano w kącie zagrody Tornado, nakrywając się kocem, jaki zostawiła przed wyjazdem na fotelu. Rozsądek podpowiadał, że po kilkugodzinnej jeździe nie był w stanie szukać czegokolwiek po książkach, a tym bardziej precyzyjnie mieszać odczynników, ale teraz wydawało mu się to niepotrzebną stratą czasu, choć tamtej nocy miał poczucie, że ledwie przyłożył głowę do zwiniętej marynarki, gdy obudziło go pociągnięcie za ramię. Felipe, który zjawił się w jaskini przed świtem, by nakarmić ogiera i zabrać na przejażdżkę, był bardziej niż zaniepokojony, odkrywając, że przyjaciel i opiekun wrócił tak nieoczekiwanie i w tajemnicy. Kiedy jednak usłyszał, że z Victorią wszystko w porządku, a Diego przyjechał, bo musi coś zbadać w laboratorium, rozpromienił się w uśmiechu i wprawdzie zadbał o śniadanie, ale zaraz potem usiadł na swoim ulubionym miejscu w kącie, gotów, by pomagać. Sam Diego rozłożył na biurku kilkanaście woluminów, szukając w opisach substancji chemicznych tej, której można było użyć do sporządzenia atramentu blednącego pod wpływem światła. Kiedy w jaskini zjawił się don Alejandro, powiadomiony przez Felipe o powrocie syna, młody de la Vega wziął go na spytki. Chociaż bowiem Checa uważał, że znikające pismo było domeną szpiegów, Diego wiedział, że znacznie częściej było używane na dworze i spisywano nim miłosne listy, nie meldunki o planach wroga.

Z pomocą ojca, Felipe i zapamiętanych z uniwersyteckich czasów plotek i anegdot z wykładów o chemii, Diego zdołał ustalić listę mieszanek, które mogły być tym sekretnym inkaustem, i listę środków, jakie, być może, mogły uczynić pismo na nowo widzialnym. Teraz pozostało mu tylko mozolne i ostrożne próbowanie wszystkich odczynników na przywiezionych kartkach. Większość prób była bezowocna. Papier uparcie pozostawał czysty, jeden list, po potraktowaniu mieszanką kwasów, zbrunatniał cały i rozpadł mu się w palcach, a w drugim wypaliła się spora dziura. Wreszcie jednak jego starania uwieńczył sukces. Delikatnie zwilżone kartki marszczyły się i falowały, ale litery pojawiały się ponownie, brunatne i rdzawe, tak wyraźne, jakby nakreślone przed chwilą. Co więcej, nawet kiedy papier wysechł, nie bladły już i nie znikały.

To był szczęśliwy traf, bo początkowo młody de la Vega zakładał, że skopiuje treść, jeśli uda mu się ją na chwilę wywołać. Teraz, gdy mógł już przeczytać, co znajdowało się w listach, był bardziej niż zadowolony, że odsłonięte pismo okazało się być trwałe. Ktokolwiek je pisał… Diego pokręcił głową i znów ponaglił Esperanzę. Do Santa Barbara zostało jeszcze parę mil, a on chciał oddać te pisma jak najszybciej w ręce alcalde.

x x x

Na plaza w Santa Barbara w sobotni wieczór było gwarnie, ale spokojnie. Zapadł już zmierzch, więc przed domami zapalono pochodnie i latarnie. W otwartej bramie garnizonu stali wartownicy, obojętnie popatrujący na uganiające się po placu dzieciaki, a przed gospodą przywiązano cały szereg wierzchowców. Mimo pokrzykiwań dzieci doskonale było słychać muzykę zza jej półotwartych drzwi i stłumiony gwar rozmów. Ramireza nie było w biurze, ale jeden z wartowników wyjaśnił młodemu caballero, gdzie go szukać.

Diego przeszedł przez salę gospody, rozglądając się po zebranych. Nie dostrzegł alcalde, więc skierował się do drzwi prowadzących na wewnętrzny dziedziniec. Były otwarte, gospodarze zebrali już winogrona, a w ich miejsce zawieszono kilkanaście latarni, by rozproszyć półmrok. Pojedyncze barwne szybki w ich ramkach mieniły się jak klejnoty, a zwabione światłem ćmy obijały się o nie miękkimi skrzydłami. Wyglądało to pięknie, ale młody de la Vega nie był w nastroju do podziwiania podwórza. Szukał Ramireza.

Dostrzegł go, pogrążonego w rozmowie z dwójką mężczyzn. Jednego nie rozpoznał, choć ozdobna marynarka sugerowała, że to któryś z caballeros, ale drugim był don Domingo de Saavedra. Dyskusja była ożywiona, nawet bardzo, więc Diego nie miał innego wyjścia, jak tylko podejść i przywitać się z rozmówcami alcalde.

Matteo Ramirez odpowiedział na powitanie uprzejmie, lecz krótko, obrzucając przybysza nieoczekiwanie czujnym spojrzeniem. Jego nieznajomy towarzysz okazał się być magistrado z Monterey i przez moment Diego kusiło, by zapytać go, z jakiego powodu gości w Santa Barbara. Jednak alcalde musiał dostrzec, że młody de la Vega ma do niego pilną sprawę, bo wymienił tylko kilka niezbędnych grzeczności i zakończył rozmowę.

– Co się stało, don Diego? – spytał, gdy tylko de Saavedra oddalił się z drugim rozmówcą w stronę baru.

– Możemy porozmawiać na uboczu? Najlepiej w waszym gabinecie?

Alcalde uśmiechnął się swoim najlepszym uśmiechem serdecznego wujaszka, ale jego oczy pozostały czujne.

– Widzę, że to już stało się tradycją – mruknął. – Co się widzimy, potrzebujecie rozmowy w cztery oczy.

Diego tylko przytaknął w milczeniu. W końcu nie tak dawno właśnie w poufnej rozmowie mówił Ramirezowi o problemach Flor. Nie wspominając już o ich pierwszym spotkaniu, kiedy to niemalże urządził mu przesłuchanie, by przekonać się, czy może u niego szukać pomocy dla señority Pereira.

Ramirez już bez słowa przyspieszył kroku, kierując się w stronę swego biura. Po drodze nie omieszkał odpowiedzieć na kilka pozdrowień, raz przytrzymał rozpędzonych chłopców, którzy w ferworze zabawy wpadli na niego i młodego de la Vegę, ale widać było, że spieszy mu się, by znaleźć się we względnym zaciszu kwatery.

– A więc? – odwrócił się, ledwie zamknął drzwi za sobą i swoim gościem. – Kto zagraża Flor?

Młody caballero odetchnął głęboko, zaskoczony.

– Nie patrzcie tak na mnie – uśmiechnął się Ramirez. – Widziałem ją tydzień temu na mszy, wyglądała jak własny cień. Chciałem z nią porozmawiać, ale wykręciła się bólem głowy. Nie zdołała jednak ukryć, że jest przerażona. Gdyby Checa po was nie pojechał, sam bym to zrobił.

– A my mieliśmy trochę szczęścia – odparł Diego. – Ktoś ją zastrasza listami.

– Listami? Więc czemu nie przyszła z tym do mnie? Jeśli ktoś wysyła jej pogróżki, powinna mi je dać! – zirytował się alcalde. – Gdybym miał choć cień podejrzenia…

– Ten ktoś preparuje swoje pisma.

– Słucham?

– Flor dostaje listy, ale pismo w nich zaraz znika – wyjaśnił Diego. – Są atramenty, które bledną i znikają po jakimś czasie, od ciepła, wilgoci czy, tak jak właśnie ten, światła… Ktoś przysyła jej pisane takim inkaustem listy, a ona nie może nikomu ich przedstawić. Gdy skończy czytać, ma w rękach tylko czyste kartki.

Ramirez powoli pokiwał głową.

– Rozumiem. Puste kartki, nie ma niczego na potwierdzenie słów, jest więc bezradna i pewnie przestraszona…

– Nie przestraszona – zaprzeczył Diego. – Przerażona. Przekonana, że popada w szaleństwo, widząc, jak rozwiewają się litery, niepewna, czy ich sobie nie uroiła. A te listy to podtrzymują, wręcz podsuwają jej takie myśli. Oskarżają ją, że jest obłąkana.

– Przecież…

Diego otworzył przyniesioną paczuszkę.

– Flor wciąż śni koszmary o tym, co zdarzyło się po śmierci jej ojca, señor. Boi się, że znów padnie ofiarą ataku. A te listy… – Młody de la Vega urwał. Wylewanie przed Ramirezem całej swej złości nie miało sensu. – Przeczytajcie sami – powiedział wreszcie.

Podał alcalde jeden z listów i czekał, patrząc, jak w miarę czytania policzki mężczyzny nabiegały krwią. Gdy Ramirez skończył, w jego twarzy niewiele było z dobrodusznego wujaszka.

– To jest… – powiedział cicho, głosem zdławionym od hamowanego gniewu. – To jest chore!

– Tak. Inne są podobne i gorsze. Ale teraz już Flor wie, że za znikaniem pisma kryje się sztuczka.

– Że to nie są jej urojenia?

– Tak.

– Musiała odetchnąć.

– Tak sądzę. Ale musimy znaleźć ich autora. Ktoś, kto nie wahał się tak jej zaatakować, gdy zrozumie, że to zawiodło, może poszukać innych sposobów. Bardziej bezpośrednich.

– Nie zdąży. – Alcalde zgniótł kartkę w dłoni. – Macie już podejrzanych, don Diego?

– W Los Angeles wiedziałbym, kogo podejrzewać. Tutaj jestem zdany na was, señor Ramirez. Zwykle tworzy się takie sekretne inkausty, by ukryć to, co zostało napisane, w taki sposób, że tylko wtajemniczeni mogą to odczytać. – Diego oparł się o ścianę, zapatrzył gdzieś przed siebie. – Juan, gdy usłyszał o znikających słowach, skojarzył to ze szpiegami i ich meldunkami. Mówił, że znał kogoś takiego w Hiszpanii. Mój ojciec połączył to z dworem królewskim, a ja sam z kupcami. Niepożądanymi oczyma nie musi być przecież oficer Francuzów, wrogiem może być choćby konkurent w handlu. Zatem autorem listów musi być ktoś, kto albo zna się na chemii, albo otarł się o wojsko czy o intrygi, polityczne bądź nie.

– Teraz rozumiem… Naprawdę nie znacie kogoś takiego?

– Nie w Santa Barbara.

– A w Los Angeles?

Diego zaśmiał się cicho.

– Ja, mój wychowanek, moja żona, mój ojciec, doktor Hernandez. W tej kolejności. Doktora najmniej bym podejrzewał, bo nie ma dostępu ani do moich notatek, ani do mojego laboratorium. A prócz tego każdy obcy, jaki zatrzyma się w gospodzie, bo o nim nic nie wiem. No i – Diego zawahał się przez moment – doña da Silva. Ale ona zdążyła już dowieść, że nie posługuje się takimi sposobami.

– Cóż za szczerość… – Alcalde pokręcił głową. – Macie rację. Tutaj ja muszę odnaleźć podejrzanego. – Popatrzył na plik kartek na swoim biurku i zapytał. – To może nie jest ważne, ale jakim sposobem dostaliście te listy i jak je odczytaliście?

READ  Legenda i człowiek Cz VI: Uzurpator, rozdział 1

– Przekonałem Flor, by mi je oddała – odparł Diego. – Powiedziałem, że w Los Angeles byłbym pierwszym podejrzanym. Znam chemię, studiowałem na uniwersytecie, mój ojciec jest byłym żołnierzem, dowódcą znanym też w kręgach arystokracji. Mogłem od niego czy w Madrycie nauczyć się o tajnych atramentach. Ale też dzięki temu wiem, że gdy jedna substancja sprawia, że są niewidzialne, to inna może je z powrotem ukazać. Właśnie wracam z Los Angeles, señor. Wszystkie te listy potraktowałem odczynnikiem, który przywrócił pismo.

– Więc to nie są kopie?

– Nie, oryginały.

– To dobrze – zamruczał Ramirez. – Więc to jego ręka je pisała. Ale, ale! Flor wie?

– Że je dostaliście? Tak. Po to mi je dała. Byście mogli złapać tego człowieka. I… Jeszcze jedno, alcalde. Dała te listy mnie i dla was. Nie Juanowi czy mojej żonie. Jeśli nie będzie to niezbędne…

– Obrażacie mnie, don Diego! – warknął alcalde. – Gdybym nie potrzebował tych pism do ustalenia, kto jest ich autorem, spaliłbym te obrzydlistwa! Czy to jasne?

Si, alcalde. – W głosie młodego de la Vegi była szczera skrucha.

Ramirez nieco się rozchmurzył.

– Ale rozumiem waszą troskę – powiedział już łagodniejszym tonem. Spojrzał na młodego caballero tak, jakby widział go po raz pierwszy od początku rozmowy. – Dopiero przyjechaliście, tak? Jedźcie do hacjendy. Wasza żona pewnie się już niecierpliwi. I uspokójcie Flor. Zajmę się poszukiwaniami tego łajdaka. Chwilowo gościmy w Santa Barbara magistrado, ale to jest moje zadanie. A te pisma spalę, jak tylko będę wiedział, czyja ręka je napisała.

x x x

Odkrycie, że obelżywe listy nie są urojeniem, lecz dziełem jakiegoś człowieka, nieoczekiwanie uspokoiło Flor. Najwidoczniej señorita Pereira nie bała się realnych zagrożeń tak bardzo, jak mogło się to komuś wydawać, i była pewna, że skoro jej prześladowca okazał się być z krwi i kości, to warty Juana i innych vaqueros ją ochronią, a tío Matteo zdoła odnaleźć i powstrzymać jej wroga. To, że Diego de la Vega, jej gość i mąż jej przyjaciółki, okazał się być Zorro, też miało swoje znaczenie. Nie musiała się już martwić o bezpieczeństwo kogoś, kogo umiejętność walki słynęła w całej Kalifornii. Dodatkowo to Diego udowodnił jej, że listy są prawdziwe, a nie urojone przez popadający w obłęd umysł. Po raz pierwszy od tygodni Flor Pereira czuła się na tyle bezpiecznie, żeby przespać spokojnie noc.

W niedzielny poranek señorita towarzyszyła swoim gościom w wyjeździe na mszę. Ku zaskoczeniu Victorii, przed drzwiami kościoła czekali na nich Rafael de la Vega z Margaritą. Kuzyn Diego przywitał ich wręcz serdecznie i zaprosił Flor, by usiadła wraz z nimi w rodzinnej ławce de la Vegów. Co więcej, zaprosił też Juana. Ta zmiana nastawienia ściągnęła na niego co najmniej kilka zdumionych spojrzeń, ale Rafael wydawał się je ignorować. Podobnie i Diego starali się nie widzieć tych nagle odwracających się głów i nie słyszeć gorączkowych szeptów, gdy szli przez nawę wraz z Juanem i Flor.

Kilka tygodni wcześniej doña de la Vega zapamiętała kościół w Santa Barbara jako gorący i duszny, jednak tym razem, ku jej zaskoczeniu, wnętrze okazało się być względnie chłodne. Być może było takie tylko przy ławce de la Vegów, bo tam, dzięki bliskości otwartych bocznych wejść, dało się czuć przewiew, większy niż w zatłoczonej dalszej części kościoła, jak by jednak nie było, zniosła mszę znacznie lepiej, niż się spodziewała.

Gdy tylko chór wyśpiewał ostatnią modlitwę, znów skierowała się do bocznej nawy. Po poprzedniej wizycie polubiła tutejszy ołtarz świętej Anny. Zapaliła świecę i, ku swemu zdumieniu, zobaczyła, że señorita Pereira podążyła za nią i robi to samo. Dziewczyna dostrzegła jej zdziwione spojrzenie i odpowiedziała uśmiechem, dyskretnie wskazując na zaokrąglony brzuch kobiety.

Diego czekał na nie przy ołtarzu świętej Barbary. Gdy podchodziły, właśnie ustawiał zapaloną świecę i Flor raptownie wciągnęła powietrze, patrząc na młodego caballero szeroko otwartymi oczyma. Nie dostrzegł tego, odwrócony plecami, ale złapała señoritę za rękę i ścisnęła mocno. Dziewczyna spojrzała na nią przestraszona, ale zaraz opanowała się, jakby zrozumiała, co doña de la Vega chce jej przekazać, i już spokojnie przyklękła przed ołtarzem. rozejrzała się pospiesznie na boki. Na szczęście byli prawie sami. Margarita, gdy zorientowała się, dokąd idą, wycofała się z Rafaelem do wyjścia i w pobliżu był tylko Juan czekający przy filarze wraz z Ernesto i Consuelą. Jednak nie mogła oprzeć się wrażeniu, że jak najszybciej będzie musiała bardzo poważnie porozmawiać z Flor. Dziewczyna, zachwycona swoim odkryciem, już poprzedniego wieczoru wypytywała bardziej Zorro niż Diego o drogę i odczytanie listów. Diego trochę ją uspokoił, tłumaczył konieczność zachowania tajemnicy, ale teraz , widząc jak się señorita zachowała, gdy Diego prosił o łaskę patronkę dobrej śmierci, zrozumiała, że nie trafiło to jej do przekonania. Nie wiedziała, dlaczego tak się dzieje, w końcu Flor starała się przemilczeć nawet przed ukochanym, że jest w niebezpieczeństwie, ale miała pewność, że w tej chwili dziewczyna, nie świadomie, lecz przez swą nieostrożność, mogła zdradzić komuś tożsamość Zorro. Wprawdzie Ramirez, na ile doña de la Vega zdołała go poznać podczas tych krótkich spotkań w Los Angeles i teraz tu, w Santa Barbara, nie sprawiał wrażenia kogoś chcącego pojmać Zorro za wszelką cenę, lecz to nie miało dla Victorii znaczenia. On mógł im nie zagrażać, ale inni, łowcy nagród czy de Soto, nie wahaliby się skazać na śmierć i jej męża, i jej samej, bez względu na noszone przez nią dziecko. Musiała powiedzieć o tym Flor, ostrzec ją, że nie tylko nierozważne słowa, ale i jej zaskoczenie czy przestrach mogą sprowadzić niebezpieczeństwo.

Ale taka rozmowa wymagała spokoju i braku innych postronnych osób, więc mogła się toczyć jedynie w hacjendzie, i to pod nieobecność Consueli czy Ernesto. A na razie, uspokajała się Victoria, nikt nie zauważył reakcji dziewczyny, nie dostrzegł jej przestrachu i nie zaczął się zastanawiać nad jego powodami. Flor postawiła swoją świecę obok świecy Diego i wstała, gotowa, by wyjść przed kościół.

Rafael i Margarita czekali przed wejściem z zaproszeniem na niedzielny obiad. Zależało im, by zjawili się na nim nie tylko Diego i Victoria, ale i Flor z Juanem. Jak z uśmiechem stwierdził kuzyn, była już najwyższa pora, by Checa zaczął spotykać się z ludźmi, którzy tu, w Santa Barbara, robili interesy i rządzili hacjendami, a nie trwać w cieniu za plecami señority. Rafael wręcz zaplanował, że po obiedzie i sjeście w jego hacjendzie wrócą wspólnie do pueblo, by oboje, Flor i Juan, mogli spotkać się i porozmawiać z innymi caballeros. Diego mógł tylko przyklasnąć takiemu pomysłowi, a i nie protestowała. Czuła się dość dobrze, pamiętała, jak przyjemna była wizyta w pokojach Margarity, i chciała zobaczyć małego Alphonse. Także Flor nie potrafiła odmówić takiemu zaproszeniu.

Szli wspólnie przez plac, gdy zza grupki rozmawiających wynurzył się alcalde. Wyraźnie się spieszył, ale widząc, że de la Vegowie idą wspólnie z señoritą Pereira i Checą, zatrzymał się, by ich przywitać. Chwila rozmowy, kilka uprzejmości, i Ramirez ruszył w stronę swego biura, odprowadzany dziwnym spojrzeniem Diego.

– Co się stało? – skorzystała z okazji, że Rafael z Margaritą i Flor wyszedł kilka kroków do przodu.

– Jestem pod wrażeniem opanowania Ramireza. Przekazałem mu listy i chyba chciał teraz o nich porozmawiać.

– Możesz pójść do niego po południu…

– Tak zrobię. Ale jestem zaskoczony, jak bardzo nie daje poznać po sobie, że już je przeczytał.

Doña de la Vega spojrzała uważnie na męża.

– Były aż takie złe?!

Jedyną odpowiedzią był uśmiech Diego. Pozornie była to uprzejmy gest na pozdrowienie przechodzącego caballero, ale widziała, że to raczej grymas, maskujący zimną furię, i podobny do tego, jakim Diego kwitował słowa Chiary. Zaraz jednak zniknął i Diego całą swoją uwagę zwrócił na idącego przed nim kuzyna.

x x x

Popołudnie w domu de la Vegów było, tak jak się spodziewała, przyjemne, ale zarazem nie pozbawione pewnego napięcia. Przyjemne, bo Rafael, chyba pamiętając o tym, jak niemile skończyła się dla niego ostatnia rozmowa o decyzjach podejmowanych przez Flor, bardzo starannie unikał jakiejkolwiek jej oceny, natomiast bardzo chętnie pytał ją o zdanie na temat swoich posunięć. Tak samo Margarita sprawiała wrażenie, że już całkowicie pogrzebała w pamięci dawne niesnaski, i odnosiła się do Flor i Victorii ze szczerą serdecznością. Jednak atmosfera przy obiedzie i potem podczas sjesty była też nieco wymuszona, bo kuzyn Diego najchętniej pytał nie Flor o jej opinie, a Juana o jego plany i pomysły. Można powiedzieć, że wręcz go przepytywał, przyjaźnie, ale dociekliwie, natomiast Checa starał się, by swymi odpowiedziami zarazem nie urazić gospodarza, jak i nie zdradzić mu za wiele.

Tylko jedno sprawiło, że nie zażądała od męża przerwania tej wizyty i wcześniejszego powrotu do domu. Zdawała sobie sprawę, że prędzej czy później Juan musiałby się znaleźć w takiej sytuacji, i widziała, jak Checa cały czas, wręcz demonstracyjnie, spogląda w stronę Flor. Widziała też, że Rafael nie może nie dostrzegać tej ciągłej niemej rozmowy między tym dwojgiem, potwierdzania i wzajemnego przytakiwania. Señorita Pereira i Juan Checa mieli wspólnie prowadzić gospodarstwo i decydować o jego przyszłości. Czego zaś kuzyn Diego nie dostrzegał, skupiony na swej dyskusji z vaquero, a co było dla Victorii doskonale widoczne, to to, że jej mąż przysłuchiwał się całej rozmowie uważnie, ale i z pewnym rozbawieniem, szczególnie gdy Juan wyjątkowo zręcznie wykręcił się od zdradzenia, po co mu większa stadnina niż ta, którą hacjenda Pereirów dysponowała do tej pory. Najwyraźniej Diego domyślił się już wcześniej tego, co teraz przyszło jej na myśl: że Rafael, po otrzymanej od nich reprymendzie, będzie starał się stać sojusznikiem Juana i Flor, zapewne w nadziei na przyszłe korzyści. Jeśli tak było, nie dziwiła się ostrożności Cheki. Plan hodowli koni dla dyliżansów i wojska był kosztowny i długoterminowy, a caballero taki jak Rafael de la Vega był w znacznie lepszej sytuacji, jeśli szło o zakup rozpłodowych zwierząt czy negocjacje z przyszłymi nabywcami. Mógł ubiec ich i samemu zawrzeć kontrakty. Jednocześnie nie mogła się nadziwić, jak swobodnie Juan rozmawia z Rafaelem. Znała go do tej pory jako dość nisko oceniającego swoją rolę vaquero, a wcześniej jako nieco milczącego i stroniącego od ludzi żołnierza. Dopiero teraz, poniewczasie, przypomniała sobie, że kapral Checa potrafił zabawić rozmową donnę Dolores i był dla niej wystarczająco interesujący, by ciągnęła tę znajomość przez kilka tygodni. Co więcej, uświadomiła sobie, że Juan, jak na kaprala wojska stacjonującego w koloniach, był bardzo młody. Musiał być utalentowanym żołnierzem, skoro tak szybko go awansowano.

READ  Konsekwencje, rozdział 9

To samo musiało przyjść na myśl i Diego. Kiedy późnym popołudniem wrócili do pueblo, młody de la Vega skorzystał z pierwszej okazji, by wymknąć się wraz z Juanem do alcalde.

– Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak wiele racji miał ojciec, mówiąc, że Ramone przetrącił ci karierę – rzucił, gdy szli przez plac.

Checa uśmiechnął się.

– Nie wyszło mi to na złe – odparł. – W tej chwili wolę to, co robię.

– Nie o tym myślałem. Doskonale poradziłeś sobie z Rafaelem.

– Z innymi nie pójdzie tak gładko. Za wielu ich będzie.

Diego zatrzymał się jak wryty.

– Pozwolę sobie być innego zdania – powiedział. – Masz w tej chwili w moim kuzynie sojusznika, który będzie cię popierał wobec innych. Przypuszczam też, że po dzisiejszym wieczorze Rafael nie będzie w tym osamotniony.

Juan pokręcił głową.

– Znam to – stwierdził. – Mogę ich teraz przekonać, ale pewna nieufność zostanie. Skoro już wspomniałeś o wojsku, Diego, to wiedz, że poza Marco nie miałem tam bliższych przyjaciół. Dla wielu byłem zbyt ambitny, zbyt dobry. Ich zdaniem dostałem awans nie dlatego, że mi się należał, ale dlatego, że przysłano mnie z Hiszpanii.

– Nie mówiłeś nigdy, że jesteś z półwyspu.

– Czy to ważne, Diego? – Juan wyraźnie nie miał ochoty tego dłużej roztrząsać, bo ruszył w stronę biura Ramireza.

– Dla niektórych tak – odparł młody de la Vega. Jego też bardziej teraz interesowało to, co odkrył Ramirez po lekturze listów.

Jednak wystarczyło mu spojrzeć na twarz alcalde, by wiedzieć, że nie poszło mu tak dobrze, jak chciałby sobie życzyć.

– Gdzie Flor? – rzucił Ramirez zamiast powitania, gdy tylko stanęli na progu jego biura.

– W tej chwili w gospodzie, razem z Victorią, i pod opieką mojego kuzyna. Coś się stało?

– Na razie nic, ale wolę mieć na nią oko. Te listy…

Diego skrzywił się mimowolnie na samo wspomnienie. Radość, że udało mu się trafnie dobrać odczynnik i już trwale przywrócić wyblakłe pismo, ustąpiła, gdy tylko zaczął czytać to, co odsłonił. Nie dziwił się też, że Flor bała się własnego cienia. Na listach nie było dat, ale wystarczyło przeczytać kilka z nich, by widzieć, jak ich autor płynnie przechodził od drwiny do insynuacji, pogróżek i obelg. Niekiedy straszył, niekiedy sugerował obłęd, czasami, i to Diego najbardziej wstrząsnęło, poruszał wspomnienie nie tylko śmierci Jose Pereiry, ale i porwania, jakiego ofiarą padła wtedy Flor, przekręcając i przeinaczając wydarzenia. Przy czytaniu tych listów młody de la Vega czuł zarazem furię i obrzydzenie, że ktokolwiek mógł posądzić porwaną dziewczynę o coś takiego.

Ramirez musiał pomyśleć o tym samym, bo też się skrzywił i przegarnął ręką włosy.

Don Eusebio jest teraz waszym pierwszym podejrzanym, prawda? – spytał. Zarzut, że Flor daje schronienie odciętemu od szubienicy desperado, powtarzał się chyba w każdym liście. Nader często autor pism łączył to również z sugestiami, że porwanie nie było tak właściwie porwaniem, a były żołnierz jest ostatnim ze wspólników morderstwa na Jose Pereirze.

– Nie – odparł Diego. – Natomiast dałbym wiele, by wiedzieć, skąd don Eusebio miał takie informacje. Od kogo to zasłyszał…

Juan wzruszył ramionami.

– To nie był sekret – stwierdził. – Poza señorem Pereirą i Flor wiedzieli Ernesto, Jose i każdy, kto był tamtego dnia w Los Angeles. A od nich pozostali vaqueros z hacjendy i ich rodziny. Señor Pereira nieczęsto przyjmował nowych pracowników, a już na pewno nie takich, którzy mieli tylko to, co na grzbiecie. Byłem jednak pewien, że to nie wyszło poza hacjendę, ale zaczynam się zastanawiać, czy się nie pomyliłem…

– Nie wyszło. – Ramirez potrząsnął głową. – Señor Jose powiedział mi wtedy, że przyjął nowego vaquero, don Diego – zwrócił się do młodego de la Vegi – ale nic nie mówił o tym, w jakich okolicznościach to nastąpiło. I do tamtego przyjęcia niczego o tym nie usłyszałem, a mam dobre ucho, jeśli idzie o plotki.

– To nie może wykluczać możliwości…

– Znacie się na plotkach, don Diego?

– Jako mąż właścicielki gospody, gdzie się wszyscy właśnie wymieniają plotkami? – spytał Diego. – Jako wydawca gazety? Czy jako bohater kilku skandali?

Alcalde roześmiał się.

– No tak, macie doświadczenie. Co wam ono podpowiada?

– Że chociaż mówią, że plotka to kobieca broń, trzeba szukać i mężczyzny.

– Wracamy do don Eusebio.

– Owszem.

Ramirez sięgnął po księgę i przewertował.

Don Eusebio zamieszkał w Santa Barbara jakieś półtora roku temu – stwierdził. – Ma niewielką posiadłość na północ od pueblo, głównie winnice i sady pomarańczowe, w tym roku sprzedał sporo wina, podobno całkiem dobrego. Nie jest bogaczem, ale też nie próbuje żyć ponad stan.

– Samotny?

– Owszem, ale chyba niedługo. Nawet jeśli jego wiek powoduje, że nie biorą go pod uwagę swatki señorit, to jest kilka wdów, które chętnie by go ugościły. Z jedną się nawet spotyka, i to coraz częściej… – Alcalde uśmiechnął się lekko. – Jak widzicie, znam wszystkie miejscowe ploteczki, don Diego.

– A ta wdowa?

– Sądzicie, że chce się pozbyć konkurencji?

– Nie wykluczam tego.

Checa wziął do ręki poplamione listy.

– To – powiedział z niesmakiem po chwili lektury – jest gorsze niż pomysły Dolores.

– Dolores? – Matteo Ramirez uniósł pytająco brwi. – Don Diego, wyście coś wspominali o takiej kobiecie. Czy mógłbym się czegoś więcej o niej dowiedzieć?

Juan zawahał się, popatrzył na alcalde, potem na Diego.

Doña Dolores da Silva, kiedyś donna Escobedo. Mieszka w Los Angeles – wyjaśnił młody de la Vega. – Jest piękna, próżna i bywa mściwa. Obaj dostaliśmy od niej już kilka bolesnych lekcji, co mogą plotki. Nie mam wątpliwości, że jeszcze będą następne – dodał nieoczekiwanie ponurym tonem.

– Zaleźliście jej za skórę?

– Z wzajemnością. Ale powiem wam, że nawet gdyby Dolores była tu, w Santa Barbara, nadal szukałbym kogoś innego jako autora listów.

– Czemu?

– Bo to przerasta nawet jej złośliwość. Ona woli uderzać otwarcie czy poprzez innych ludzi, nie w tak podstępny, ale i osobisty sposób.

Ramirez wyciągnął rękę i Checa oddał mu świstki. Alcalde zaczął układać je na blacie biurka, jeden obok drugiego.

– Jeden człowiek – powiedział z namysłem. – Ktoś, dla kogo Flor jest zagrożeniem. Ktoś, kto wie sporo o jej rodzinie i jej życiu. Ktoś uparty, mściwy, okrutny… – Podniósł głowę i popatrzył na młodego caballero i jego przyjaciela. – Chodźmy do gospody, señores. Panie są już zapewne zniecierpliwione naszą nieobecnością. Od jutra będę dalej szukał naszego mistrza pióra.

x x x

upiła łyk lemoniady i skrzywiła się nieznacznie. Właściciele tej gospody najwyraźniej stale mieli dostatecznie wielu gości, by pozwolić sobie na drobne a kosztowne błędy w kuchni. Gdy poprzednim razem zamówiła lemoniadę, ktoś, kto przygotowywał napój, nie zadbał, by nie dostała się do niego gorycz ze skórki, i zamaskował to nadmiarem cukru, a teraz czuła, że nadal popełnia tę samą omyłkę. Wtedy tłumaczyła to sobie wzmożonym ruchem w gospodzie w dzień aukcji, ale dziś nie potrafiła znaleźć wymówki dla takiego marnotrawstwa kosztownej przyprawy. Gdyby nie to, że nie bardzo miała ochotę wchodzić do dusznego wnętrza budynku, wstałaby i poszła poszukać kucharza.

Na razie jednak siedziała na wewnętrznym dziedzińcu za gospodą i podziwiała jego urządzenie. Diego, gdy ją tu prowadził, żartował, że zapragnie czegoś podobnego u siebie, i musiała przyznać, że to nie do końca był żart. Słońce już skryło się za budynkami, ale podejrzewała, że w ciągu dnia panuje tu przyjemny cień. Pnie winorośli pod ścianami przypominały swą grubością jej ramiona, cieńsze łozy przeplatały się pomiędzy belkowaniem, pożółkłe liście winogron tworzyły złocisty baldachim nad głowami gości. Pomiędzy listowiem połyskiwały latarnie z białego i kolorowego szkła, większe zawieszone niżej, nad stołami, mniejsze przy skrzyżowaniach belek. Diego wspomniał, że poprzedniego dnia widział je zapalone, i doña de la Vega miała ochotę poczekać, aż sama to zobaczy. Podejrzewała, że efekt jest olśniewający. Możliwe, że dzięki temu goście darowywali gospodarzowi kuchenne niedociągnięcia. Chłód cienia w upalny dzień, kolorowe światła wieczorem, na początku jesieni zapewne ciężkie grona owoców… To miejsce było piękne. I przyciągało ludzi. Większość klientów siedziała właśnie tutaj, nie w jej wnętrzu. Tak, mogłaby mieć coś takiego w swojej gospodzie. Tylko że, zreflektowała się smutno, nie miała na to miejsca. Musiała jej wystarczyć weranda przed wejściem, z latarniami czy bez. Chociaż, zastanowiła się zaraz, gdyby wybito w stajni drugie drzwi i gdyby odkupiła od właściciela część jego podwórza, mogłaby odgrodzić zaułek i zamienić go w podobny dziedziniec. Ale to byłoby kosztowne, bardzo kosztowne, a ona jeszcze nie spłaciła pracy señora Nacho i jego syna nad przebudową strychu nad stajnią i meblami do nowych pokoi. Może, pocieszyła się zaraz, tutejsi właściciele mają piękny dziedziniec, który zachęca gości do odwiedzin, ale ona miała u siebie, w Los Angeles, czyste, wygodne łóżka i znacznie smaczniejsze jedzenie.

Upiła jeszcze łyk i znów się mimowolnie skrzywiła. Wbrew temu, co jej kiedyś przepowiadano, brzemienność nie osłabiła jej zmysłu smaku, a raczej go wyostrzyła, i teraz dla niej lemoniada nie nadawała się do picia.

– Nie smakuje ci? – Pytanie Flor uświadomiło Victorii, że jej grymasy nie pozostały niezauważone.

– Nie – odparła szczerze. – Wolałabym coś mniej słodkiego.

– Przyniosę ci. – Señorita Pereira poderwała się ze swego miejsca i ruszyła do drzwi.

odprowadziła ją spojrzeniem, a potem odszukała Diego. Stał z boku, znów tylko obserwując ożywioną dyskusję, jaką kilku tutejszych caballeros toczyło z Juanem. Gwar innych rozmów nie pozwalał jej dosłyszeć szczegółów, ale, sądząc z gestów i pojedynczych słów, Checa i Rafael przekonywali pozostałych do jakiegoś pomysłu związanego z hodowlą koni. Doña de la Vega uśmiechnęła się na ten widok. Juan, ubrany w marynarkę, a nie koszulę vaquero, wyglądał zaskakująco dobrze. On i Diego mogliby być braćmi, tak samo wysocy, eleganccy i spokojni. W porównaniu z nimi jeden z caballeros, szpakowaty na skroniach i nieco otyły, wyglądał wręcz żałośnie w zaplamionej koszuli. Drugi, wyraźnie zdenerwowany, stał krok czy dwa od grupy, tak jak Diego przysłuchując się rozmowie, ale i wyraźnie walcząc z samym sobą, by się do niej nie włączyć.

Prócz dyskutujących na dziedzińcu było jeszcze kilkanaście osób, sądząc ze strojów, podróżnych czy vaqueros. Między nimi krążyły usługujące dziewczęta, roznosząc zamówione dania. W prostych sukniach, gładko uczesane, nie przypominały Victorii kobiet, jakie widziała raz, gdy wyjechała do portu w San Pedro. Tamte w swych strojach wyglądały jak barwne ptaki i robiły wszystko, by nie pozostać niezauważone. Wiedziała, czemu się tak zachowywały, i była zadowolona, że tutejszy właściciel gospody nie życzy sobie podobnych sytuacji.

READ  Legenda i człowiek Cz VI: Uzurpator, rozdział 24

Stojący z boku mężczyzna nie wytrzymał. Wepchnął się pomiędzy innych caballeros i teraz tłumaczył coś Juanowi, gwałtownie gestykulując. Kontrast pomiędzy nim a wciąż spokojnym Checą był tak wielki, że przez chwilę skupiła na nich całą swoją uwagę, wytężając słuch, by zrozumieć, co tak wzburzyło tego człowieka.

Nagły kobiecy pisk, trzask tłukących się naczyń i męski okrzyk poderwały wszystkich zebranych. obejrzała się. Flor stała parę kroków od wejścia do budynku, szarpiąc się z młodym mężczyzną, a właściwie chłopakiem, który złapał ją za ręce. Dookoła leżały skorupy, resztki dzbanka czy kubków.

zerwała się z miejsca, Diego ruszył, rozpychając stojących mu na drodze mężczyzn, ale Juan był najszybszy. Dwa długie kroki i złapał młodzika za kołnierz. Zmusił go do wypuszczenia ramienia señority i szarpnięciem odciągnął w bok. Nim chłopak zdołał złapać równowagę i zareagować, pięść Cheki wylądowała na jego szczęce, dość mocno, by zatoczył się i oparł o ścianę. Nim się poderwał, był już przy nim Diego, łapiąc przeciwnika za ramię i wykręcając je w tył, tak, że młody mężczyzna z jękiem zgiął się wpół. Jednocześnie de la Vega okręcił go dookoła siebie, zasłaniając przed Juanem, i niemal wepchnął w ręce alcalde.

Margarita wyprzedziła Victorię, przypadła do Flor. Señorita Pereira, gdy napastnik puścił jej ręce, cofnęła się pod ścianę i teraz stała, wciśnięta między nią a stół, zasłaniając się ramionami, jakby nie chciała widzieć, co się wokół niej dzieje. Gdy żona Rafaela znalazła się między nią a mężczyznami, dziewczyna z jękiem skuliła się jeszcze bardziej.

– Flor… Flor, to my! – w ostatniej chwili zdążyła powstrzymać Margaritę przed dotknięciem dziewczyny. – Flor! – powtórzyła.

Señorita powoli opuściła ręce.

– Vi… Victoria? – wyjąkała.

– Spokojnie, już jesteś bezpieczna, spokojnie… – zaczęła mówić doña de la Vega.

Słyszała, jak za jej plecami kłócą się mężczyźni. Ktoś, zapewne ten młodzik, zapewniał, że nie miał niczego złego na myśli i że to on sam został zaatakowany, gdy niewinnie klepnął mijającą go służącą. Jednak nie odrywała wzroku od dziewczyny, czekając na jej reakcję.

– Victorio… – Flor nagle przytuliła się do niej, wczepiając dłońmi w suknię tak, jakby to było jedyne oparcie.

– Ciii…– objęła jej ramiona. – Zabieram cię do domu. Margarito, pomóż mi – poprosiła żonę Rafaela.

– Diego…

– Diego się domyśli. – odważyła się spojrzeć w stronę męża. Tak jak się spodziewała, stał u boku Juana. Widziała, jak zaciska palce na ramieniu vaquero, i zrozumiała, że powstrzymywał go przed atakiem na młodzika. Tamtego z kolei trzymał za ramię Ramirez i właśnie mu coś wyjaśniał.

– … nie nauczyłeś się dobrych manier, skoro ważysz się zaczepiać señority! – dosłyszała.

– Ale…

– Żadnych ale…

nie słyszała, co było dalej, bo już weszły do gospody. Margarita pobiegła przodem, szukając kogoś ze służby, kto przyprowadzi powóz, Flor szła niezbyt pewnie, ale już nie opierała się całym ciężarem na jej ramieniu.

Gdy dobrnęły do drzwi, dogonił je Rafael.

– Diego prosił, bym was odwiózł do domu – powiedział. – On i Juan muszą iść wraz z alcalde. Czy mogę… – wyciągnął rękę.

– Nie! – odparła ostro Victoria. – Nie ważcie się jej dotykać. Chyba że chcecie mieć takie same znaki na twarzy – dorzuciła.

Dłoń Rafaela opadła. Kuzyn Diego musiał dostrzec, jakie szramy pozostawiły paznokcie Flor na twarzy napastnika. Flor wydawała się go nie dostrzegać, jakby był częścią mijanego umeblowania gospody, tylko jej dłonie, wciąż wczepione w rękaw sukni Victorii, drżały. Trwała w takim stanie przez całą drogę powrotną i potem, gdy Margarita z Victorią wprowadziły ją do domu. Dopiero gdy Consuela wbiegła do sieni, przestraszona, dziewczyna rozpłakała się nagle, puściła dłoń Victorii i przytuliła się do gospodyni.

– Gdzie są jej zioła? – odezwał się nieoczekiwanie Diego.

obejrzała się. Jej mąż i Juan stali na progu. Musieli właśnie przyjechać, bo przez wpółotwarte drzwi słyszała jeszcze końskie kopyta. Ktoś odprowadzał wierzchowce do stajni.

– Zaraz przyniosę, don Diego. – Consuela prowadziła już señoritę w głąb domu i podążyła za nią pozostawiając Diego właściwe pożegnanie się z Rafaelem i Margaritą.

Ciepła kąpiel i ziołowa herbata pomogły na tyle, że Flor przestała się trząść. Była jednak bardziej cicha niż przedtem, zapatrzona gdzieś przed siebie czy zatopiona w myślach.

– Przestraszyłam się… – szepnęła, gdy usiadła na brzegu jej łóżka. – Myślałam… Nie! Byłam pewna, że to znowu któryś z nich.

– Obroniłaś się – odparła doña. – A potem Juan i alcalde się nim zajęli.

– Juan! Czy on…?

– Nic mu nie jest. Ten młodzik nie miał z nim szans. A alcalde nie będzie miał do niego pretensji, że cię bronił. Nie musisz się o niego martwić, wszystko będzie w porządku.

– To dobrze… – Flor opadła na poduszki i znów zapatrzyła się gdzieś przed siebie.

wyprostowała się, przykładając dłonie do bolących pleców. Przepowiednie Rosity co do ostatnich tygodni ciąży zaczynały się spełniać. Choć przez większość czasu wygodnie siedziała, była w tej chwili bardziej niż zmęczona. Dzień się już skończył. W hacjendzie pozamykano okiennice i pozapalano lampy. Na zewnątrz nawoływali się vaqueros ruszający na patrole. Tej nocy mieli być podwójnie czujni, bo co prawda Ramirez zajął się tamtym nierozważnym młodzikiem, ale chłopak mógł mieć kolegów, którzy nie przyjęli do wiadomości wyjaśnień alcalde, że ich towarzysz pomylił jedną z najbogatszych señorit w Santa Barbara z dziewczyną usługującą w gospodzie. Zresztą sama też nie do końca uwierzyła w to tłumaczenie. Może rzeczywiście się pomylił, a może nie, może to był czyjś plan, by śmiertelnie przerazić señoritę czy odciągnąć od niej Juana, bo nie miała wątpliwości, że bez interwencji Diego Checa zmasakrowałby pięściami napastnika. Jak by jednak nie było, tutaj Flor była bezpieczna. A ona czuła się tak znużona… Stłumiła ziewnięcie.

– Idź spać, Victorio – odezwała się cicho Flor. – To musiało być dla ciebie bardzo ciężkie. Ja… – urwała.

– Poczekam przy tobie, aż zaśniesz.

– Nie. – Dziewczyna pokręciła głową. – Nie martw się o mnie. Przestraszyłam się i tyle. Teraz nie chce mi się spać. A ty jesteś zmęczona. Nie chcę, by to zaszkodziło tobie czy dziecku.

– Idźcie spać, doña. – Consuela weszła do sypialni niemal bezszelestnie. – Przygotowałam już wasz pokój i don Diego prosi, byście przyszli. Ja zostanę z señoritą.

Victoria usłuchała. Coś podpowiadało jej, że powinna się uprzeć, zostać przy Flor, porozmawiać z nią o tym przestrachu, o jej reakcji na nieoczekiwany dotyk, ale czuła się taka znużona i senna, że nie miała na to siły. Nie chciała zasnąć w połowie zdania, jak się już jej parę razy zdarzyło. Myśl o przygotowanym łóżku, może filiżance czekolady, o tym, że Diego czeka na nią w pokoju, była zbyt kusząca.

– Dobranoc, Flor – powiedziała jeszcze, obracając się w drzwiach. – Dobranoc, Consuelo.

– Dobranoc, doña – odparła gospodyni.

– Dobranoc, Victorio. – Dziewczyna podźwignęła się na łokciu. – Jutro muszę cię zapytać, czy dobrze się broniłam – powiedziała z nagłym ożywieniem.

– Dobrze – zapewniła ją Victoria i zamknęła za sobą drzwi.

Diego czekał nie w ich sypialni, a na korytarzu. Objął żonę i poprowadził do pokoju, gdzie, tak jak się Victoria spodziewała, było nie tylko zaścielone łóżko, ale i gorąca woda na umywalni, a na stole taca z kolacją i dzbanek czekolady.


CDN.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 28Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 30 >>

Author

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

mahjong

slot gacor hari ini

slot bet 200 perak

situs judi bola

bonus new member

spaceman

slot deposit qris

slot gates of olympus

https://sanjeevanimultispecialityhospitalpune.com/

garansi kekalahan

starlight princess slot

slot bet 100 perak

slot gacor

https://ceriabetgacor.com/

https://ceriabetonline.com/

ceriabet online

slot bet 200

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

slot bet 200

situs slot bet 200

https://mayanorion.com/wp-content/slot-demo/

judi bola terpercaya